Najpierw podwyżka, potem joga i spa

Mirosław KonkelMirosław Konkel
opublikowano: 2024-01-18 20:00

Czy lekarz zastosuje tylko plaster, gdy konieczna jest operacja? Dlaczego więc oferuje się pracownikowi karnet na basen, kiedy za mało zarabia i nie czuje się szanowany przez szefa? — pyta psychoterapeutka Aleksandra Knecht.

Posłuchaj
Speaker icon
Zostań subskrybentem
i słuchaj tego oraz wielu innych artykułów w pb.pl
Subskrypcja

PB: Dlaczego wellbeing nie powinien być postrzegany jako zamiennik wynagrodzeń i podwyżek?

Aleksandra Knecht: Wychodzę z założenia, że wellbeing nie jest zamiennikiem, ale uzupełnieniem tradycyjnych form gratyfikacji. Bo jaka radość z karty sportowej, zajęć jogi czy masażu w biurze, jeśli podstawowe potrzeby pracownika — zarówno materialne, jak emocjonalne — nie są zaspokojone? Jeżeli ludzie pracują ciężko, a mimo to nie mogą za swoją pensję opłacić czynszu czy pojechać na zasłużony urlop, żadne świadczenie terapeutyczne i rekreacyjne nie pomoże. Tak samo będzie, jeśli w firmie nie ma czegoś takiego jak bezpieczeństwo psychologiczne, przez które rozumie się klimat sprzyjający zaufaniu do szefa, swobodnej wymiany opinii, dzielenia się pomysłami i przyznawania do błędów bez obawy, że za szczerość spotkają nas konsekwencje.

Firmy oferują benefitowe wodotryski, zamiast zapewniać świadczenia zaspokajające elementarne potrzeby? To tak, jakby karmić dzieci słodyczami, zamiast dostarczać im pełnowartościowe posiłki.

System wellbeingowy w wielu przypadkach buduje infantylną kulturę organizacyjną. Przejawia się ona jednak w czymś innym: pracowników traktuje się jak nierozgarnięte dzieci, którym trzeba ciągle mówić, że mają się gimnastykować, zasypiać o właściwej porze i zdrowo odżywiać. Przypominanie dorosłym o takich oczywistościach sugeruje, że dla firmy nie są oni wystarczająco dojrzali, aby samodzielnie dbać o swoje dobre samopoczucie. Jak od takich ludzi oczekiwać, że będą przejawiać inicjatywę, odznaczać się samodzielnością w myśleniu albo okażą się asertywni w czasie negocjacji handlowych.

To, co pani kojarzy z infantylizacją, wynika na ogół z dobrych intencji…

Dobrymi chęciami jest piekło wybrukowane. To jedno. Drugie — i ważniejsze — w swojej nadopiekuńczości firmy nie są konsekwentne. Pani dyrektor HR wciska pracownikowi karnet sportowy, przypomina mu o wizycie w prywatnym centrum zdrowia lub wypycha go na zaległy urlop. Tymczasem szef działu zmusza biedaka do przekroczenia celu sprzedażowego lub daje tyle roboty, że nie da się jej wykonać w normalnych godzinach pracy. Człowiek zarywa więc noce i jedzie z firmowym laptopem na wakacje lub ferie. Gdyby sobie pozwolił na prawdziwy odpoczynek, prawdopodobnie nie zrealizowałby planów, za co mógłby nawet stracić pracę.

Weź udział w konferencji “Wellbeing w biznesie”, 14 marca 2024, Warszawa >>

To taka korporacyjna zabawa w złego i dobrego policjanta.

Porównałabym to raczej do dysfunkcyjnej rodziny, w której przewrażliwiona i nadopiekuńcza matka próbuje uchronić dzieci przed wszelkim złem świata, a surowy ojciec nie szczędzi kar za najdrobniejsze przewinienia. Badania wskazują, że najlepiej funkcjonujemy, gdy inni odnoszą się do nas z szacunkiem i życzliwością, co wydaje się dość oczywiste. Złe traktowanie może negatywnie wpływać na nasz nastrój, choć wiele osób jest w stanie poradzić sobie z takimi sytuacjami. Najbardziej szkodliwe dla naszej psychiki jest jednak traktowanie, które cechuje się nieprzewidywalnością — gdy zachowania rodziców, szefów lub innych ważnych dla nas osób wahają się między życzliwością a agresją, tracimy grunt pod nogami.

Gombrowiczowskie upupianie i niekonsekwentne traktowanie pracownika. Co jeszcze budzi pani wątpliwości w wellbingu?

Programy wellbeingowe przedstawia się jako sposób na polepszenie wyników firmy, bo szczęśliwi pracownicy pracują lepiej, wydajniej, cieszą się większą sympatią klientów, zdobywają sześciocyfrowe kontrakty etc. Wszystko to prawda, na co wskazują badania. Ale z drugiej strony, gdzie tu miejsce na bezinteresowność? Nie dość, że firmy traktują nas jak dzieci, to jeszcze instrumentalnie. Jako pracownicy mamy prawo myśleć, że w wellbeingu nie o nas tak naprawdę chodzi, lecz o korzyść pracodawcy. Przemysł szczęścia tylko udaje, że troszczy się o ludzi.

Weź udział w konferencji Wellbeing w biznesie, 14 marca w Warszawie >>

Czy na tym udawaniu nie korzystają jednak obie strony — pracodawcy i pracownicy?

Benefity zdrowotne mogą przynieść pewne korzyści, nawet jeśli chodzi w nich o wyciskanie wydajności. Co tu kryć, lepiej mieć możliwość pójścia na basen lub do kina na koszt pracodawcy. Szkopuł w tym, że przemysł szczęścia to nie tylko produkty i usługi wellness czy fit. To także pewna kultura korporacyjna, która wymusza na nas optymizm, uśmiech od ucha do ucha, pozytywne myślenie. Nic złego w radości czy pozytywnym myśleniu, jeśli są naturalne i spontaniczne. Problem zaczyna się wtedy, gdy wymaga się ich od sprzedawcy w żałobie lub recepcjonistki, która walczy z depresją. Emocje — oczywiście tylko dobre — są dziś narzędziem pracy i osiągania zysków, a podły nastrój oznacza brak profesjonalizmu. Według Slavoja Żiżka odczuwanie przyjemności stało się obowiązkiem ważniejszym od przestrzegania prawa.

Pani perspektywa na wellbeing wydaje się sceptyczna. Czy jest jakiś konkretny powód dla tego negatywizmu?

Staję w roli adwokata diabła, ponieważ o wellbeingu mówi się w samych superlatywach. Nawet pracownicy krytycznie nastawieni do korporacji doceniają korzyści z świadczeń dotyczących zdrowia i dobrego samopoczucia. Jednak ważne jest, aby przyjrzeć się także mniej pozytywnym aspektom tego zagadnienia. Dodam również, że termin „przemysł szczęścia“ pochodzi z tytułu książki brytyjskiego socjologa Williama Daviesa. W jego interpretacji wellbeing jest narzędziem opresji stosowanym przez świat biznesu i polityki. Oczekuje się od nas ciągłego doskonalenia się i osiągnięcia życiowego czy zawodowego spełnienia, podczas gdy strukturalne, społeczne i ekonomiczne uwarunkowania naszego sukcesu pozostają niezauważone. Trudno o szczęście i samorealizację w czasach kryzysu, inflacji czy wojny tuż za naszą granicą, a jednak wymaga się od nas zachowania pozytywnej postawy, robienia dobrej miny do złej gry. Karnety sportowe i inne benefity to tylko plastry na głębsze problemy, które wymagają bardziej kompleksowego podejścia. Benefit w rodzaju jogi czy medytacji nie rozwiąże problemu niskich zarobków i nie wyeliminuje lęku o to, czy zachowamy pracę.

Samodoskonalenie powinno być wyborem, a nie obowiązkiem?

Dotykamy tu dwóch ważnych kwestii — wolności i prywatności. William Davies uważa, że historycy kultury będą zdziwieni, gdy kiedyś odkryją, że w XXI w. ludzie zajmowali się nadzorowaniem samych siebie, polegającym na noszeniu smartwatchy, które służą do monitorowania zdrowia i aktywności fizycznej. Te urządzenia nie tylko śledzą nasze codzienne nawyki, ale również zasilają ogromne bazy danych, które obecnie wykorzystywane są przez korporacje do dostosowywania ofert handlowych. Inwigilacja będzie miała jednak coraz poważniejsze konsekwencje. Łatwo sobie wyobrazić, że w niedalekiej przyszłości pracodawcy zrezygnują z zatrudniania kandydatów nieangażujących się w aktywność fizyczną, a ubezpieczyciele odmówią ubezpieczania osób unikających badań lekarskich. Troska o zdrowie i dobrostan może być pretekstem do tworzenia rzeczywistości, w której panuje coraz większy nadzór i kontrola. Z pewnością nie chcemy, by na tym polegał wellbeing.

Szukaj Pulsu Biznesu do słuchania w ⁠⁠Spotify⁠, ⁠Apple Podcasts⁠, Podcast Addict lub w Twojej ulubionej aplikacji

dziś: „Wellbeing — hit czy kit”

goście: Aleksandra Knecht – psychoterapeutka, Monika Witoń – specjalistka PR w HRK, Rafał Piętka – niezależny konsultant