Nie czas na korektę na Wall Street

Justyna DąbrowskaJustyna Dąbrowska
opublikowano: 2017-01-01 22:00

Na Wall Street nie jest tak drogo, jak się niektórym wydaje. Zwłaszcza że amerykańska gospodarka dopiero się rozpędza

Hossa na Wall Street, z niewielkimi korektami, trwa już 8 lat, czyli mniej więcej tyle, ile w poprzednim cyklu koniunktury. W ostatnich dniach 2017 r. na parkiecie trochę zaskrzypiało, ale zdaniem Jarosława Niedzielewskiego, dyrektora departamentu inwestycji w Investors TFI, oraz Grzegorza Zatryba, głównego stratega w Skarbcu TFI, nie należy tego traktować jako sygnału zwiastującego solidną korektę w najbliższych miesiącach.

Końca nie widać

Jarosław Niedzielewski zwraca uwagę na to, że w porównaniu z latami 2008-14 przeważenie akcji z USA w portfelach inwestorów jest obecnie niewielkie, a udział gotówki w portfelach funduszy przed wyborami prezydenckimi za oceanem był najwyższy w ciągu ostatnich 18 lat. A to oznacza setki miliardów dolarów do zainwestowania.

— W ubiegłym roku inwestorzy mieli bardzo mało amerykańskich akcji, więc napełnianie portfeli może trochę potrwać. Tego nie da się zrobić w tydzień, dwa czy miesiąc. Paliwa dla rynku jest sporo — mówi ekspert.

Zdaniem Grzegorza Zatryba, pomimo obserwowanych w ostatnich tygodniach dynamicznych zmian amerykańskich indeksów ciągle jest miejsce na zwyżkę.

— Pamiętajmy, że amerykańska gospodarka rośnie. Załóżmy, że realny PKB wzrośnie w 2017 r. o 2,2 proc. Gdy dołożymy do tego 1,8 proc. inflacji, mamy wówczas 4 proc. nominalnego wzrostu PKB. Zakładając, że amerykańskie firmy kompletnie nic nie robią, indeks S&P 500 powinien w takim scenariuszu wzrosnąć przynajmniej o 4 proc., a wydaje mi się, że założenie o bierności amerykańskich firm jest raczej nierealne. Do tego, jeżeli zyski firm wzrosną szybciej niż inne komponenty PKB, a zwykle tak jest, to mamy miejsce na fundamentalny, a więc bez ruszania mnożników, wzrost indeksu o 10 proc. tylko z tego tytułu, że rośnie gospodarka. Moim zdaniem, możemy więc zobaczyć 2,4 tys., a może nawet 2,5 tys. pkt. na S&P 500 — uważa zarządzający Skarbca. Pod koniec roku wartość S&P500 sięgała 2250 pkt.

To nie szaleństwo

Zdaniem Grzegorza Zatryba, trudno mówić, że wyceny na Wall Street są wysokie, bo odzwierciedlają one zmienione uwarunkowania rynkowe.

— Wzrost indeksu w granicach 10-15 proc. rocznie to niezły wynik, ale to nie jest szaleńcza hossa. Moim zdaniem, nie można utożsamiać danej wartości wskaźnika cena do zysku (C/Z) z poziomem benchmarkowym, który mówi nam, że jest drogo albo tanio. To dlatego, że wskaźnik ten nie jest wartością absolutną, a jest to po prostu odwrócona stopa zwrotu z akcji, zdefiniowana jako stopa bezpieczna plus premia za ryzyko. Nie można oczekiwać, że wskaźnik C/Z będzie utrzymywał się na poziomie 15 w sytuacji, w której stopy procentowe wynoszą mniej niż 3 proc. To byłaby dobra wartość w sytuacji, w której rentowność 10-letnich obligacji amerykańskich sięgałaby 5 proc., a na to się nie zanosi. Wydaje mi się, że przy obecnych stopach procentowych dobra wycena to byłoby nieznacznie powyżej 20 — uważa Grzegorz Zatryb. Poziom wycen nie budzi też większych obaw u Jarosława Niedzielewskiego.

— Wysokie wyceny mogą się utrzymywać dłużej, niż mogłoby się to wydawać. Obecny ich poziom wcale nie musi zwiastować końca hossy na amerykańskiej giełdzie w ciągu najbliższych kwartałów. To tylko uzmysławia, że trudno liczyć na jej utrzymanie jeszcze przez parę lat. Być może znajdujemy się obecnie w sytuacji podobnej do tej z końca lat 90., kiedy ludzie sami usprawiedliwiają wysokie wyceny niskimi stopami albo nadziejami na szybszy wzrost w gospodarce, a tym samym wzrost zysku na akcję spółek. To są oczywiście tylko nadzieje, które równie dobrze mogą się nie spełnić, ale historia pokazała, że te nadzieje mogą budować hossę trwającą jeszcze rok czy półtora. Z taką perspektywą należy się liczyć — dodaje Jarosław Niedzielewski.

Sygnałów ostrzegawczych brak

Grzegorz Zatryb nie dostrzega czynników zwiastujących głębszą korektę, ale przypomina o tzw. czarnych łabędziach, czyli zdarzeń, których nie sposób przewidzieć. — S&P 500 rośnie od 8 lat, ale nie po 30 proc. rocznie, tylko w tempie nominalny PKB plus wartość dodana w przedsiębiorstwach. Katastrofy, o której ostatnio mówi się coraz częściej, nie widzę. Są tacy, którzy widzą, i koniec końców to oni będą mieli rację, bo jak co roku przepowiada się koniec, to w końcu się trafi. Ale nie wyobrażam sobie, aby na takim podejściu opierać politykę inwestycyjną — mówi zarządzający Skarbca.