Na świecie szaleje stoczniowa hossa, z której polskie firmy niemal nie korzystają. Z braku pieniędzy na budowę statków.
Stocznie na świecie mają pełne portfele zamówień. Jedynymi firmami, które mają wolne moce produkcyjne i też szybko mogą je uruchomić, są polskie spółki. Dlatego też dla armatorów i inwestorów branżowych są łakomym kąskiem. Mimo lepszej koniunktury polskie spółki produkują mniej, bo nie mają pieniędzy na finansowanie budowy statków.
Sytuację dobrze ilustruje przygotowany w połowie tego roku raport firmy Austrian Marine Equipment Manufactures. Z wyliczeń Austriaków wynika, że w 2003 r. polskie stocznie zbudowały 14 statków wartości 415 mln USD, czyli o 16 sztuk i 300 mln USD mniej niż w roku 2002 r. W 2004 r. było już trochę lepiej, bo wyprodukowały 25 statków.
Jeśli polskie stocznie chcą przetrwać, muszą zwiększyć produkcję, wydajność i ceny. Od połowy 2003 r. ceny statków wzrosły o 50-70 proc. Według analiz firmy konsultingowej Clarkson Research, ceny kontenerowców podobnych do budowanych przez Grupę Stoczni Gdynia wzrosły z 32 mln USD do 54 mln USD. W raporcie porestrukturyzacyjnym stocznia podała też, że Daewoo kontraktował samochodowce (o rozmiarze zbliżonym do budowanych przez polską spółkę) po 60 mln USD za sztukę, podczas gdy najwyższa cena gdyńskiej stoczni wyniosła 55 mln USD. Jednak zamawiający je Ray Car Carriers dokładał do stoczni, ratując ją przed bankructwem, wykupując długi i konwertując na akcje.