Za poprzedniego ustroju żartowano, że pod rządami komuny na Saharze zabrakłoby piasku. Podobnie niezwykłym wyczynem stałoby się bankructwo naszych stoczni — na przekór korzystnym uwarunkowaniom światowej koniunktury. Jednak obserwując od lat poczynania rządowe, odnosi się wrażenie, że chodzi tylko o przetrwanie kolejnego miesiąca. Na dłuższą metę taktyka „na przeczekanie” nie rokuje szans na przetrwanie.
W roku 1991 młodą Rzeczpospolitą było stać, by pchnąć do stoczni w Szczecinie fachową ekipę, która ustaliła prawdę, a potem asekurowała prezesa Piotrowskiego w brawurowej ucieczce spod gilotyny. To było ówczesne wyzwanie — przeorientować polskie stocznie, budujące taśmowo dla ZSRR, na wymagające rynki międzynarodowe. Udało się. Było nieźle, ale potem przyszły chude lata i zabrakło myślenia strategicznego.
Od czasu kryzysu późnych lat dziewięćdziesiątych stoczniowa branża nie stanęła na nogi. Władza pcha na stołki miernych, za to wiernych, zdolnych do zorganizowania politycznego wiecu w stoczni, ale mniej zdolnych do zarządzania. Owoce zbiera obecny rząd, który zanadto liczy na wyrozumiałość Brukseli. Unia Europejska woli Tuska od Kaczyńskich, ale cierpliwość ma swoje granice. Od roku 2005 tracimy wiarygodność i nic dziwnego, że w 2008 nikt nam nie ufa, gdy piszemy kolejne plany na kolanie. Bruksela uwierzyła w byle jaką prywatyzację, aby tylko uciec od fikcji uzdrawiania stoczni pod kuratelą państwową. Taki jest los przemysłu, który powinien być polską specjalnością w zjednoczonej Europie.
Janusz Lewandowski
europoseł Platformy Obywatelskiej