Wideorozmowy stają się standardem komunikacji biznesowej. 76 proc. respondentów w 12 krajach twierdzi, że właśnie w ten sposób porozumiewa się ze współpracownikami, szefem czy klientami. Zaś 56 proc. użytkowników tego rozwiązania uczestniczy przynajmniej w jednej transmisji tygodniowo. Sęk w tym, że takie połączenia coraz częściej mają międzynarodowy charakter, przez co ujawniają się różnice kulturowe, które mogą zaszkodzić wzajemnym relacjom. Mówiąc krótko: to, co jest do przyjęcia w jednym kraju, uchodzi za gruby nietakt gdzie indziej. I jak się okazuje, kontaktując się z kimś służbowo, my, Polacy, lubimy raczej formalny, nieco sztywny styl, który może wręcz razić znanych ze swobody Amerykanów, Holendrów czy Szwedów.
Przykładem może być stosunek do zwierząt. Na świecie tylko jedna czwarta badanych twierdzi, że rozprasza ich pies, kot czy papuga, które pojawiają się obok lub za plecami interlokutora. Natomiast w Polsce pupil w tle drażni co drugiego respondenta (49 proc.). Dla porównania: Niemców niby uważamy za ponuraków i sztywniaków, ale tylko co trzeci ma coś przeciwko zwierzakom na ekranie.
Druga sprawa – brak ubioru biznesowego u rozmówcy. To drażni aż 21 proc. naszych rodaków. Owszem, większy konserwatyzm w dziedzinie wideokonferencyjnego dress code’u przejawiają pracownicy z Indii czy Singapuru (odpowiednio 30 i 26 proc.). Jednak przynajmniej w Europie na topie jest tekstylny luz, który przejawiają Brytyjczycy, Francuzi, Rosjanie i Holendrzy (maksymalnie 13 proc. chce, by interlokutor był w garniturze i pod krawatem). Dodajmy jeszcze, że Polacy lubią oficjalne formy „pan” i „pani”, choć anglosaski i skandynawski standard to skracanie dystansu, czyli zwracanie się do siebie po imieniu.
