Kontakt za dwa tysiące i będziesz w gazecie — obiecywała dyrektorka agencji PR
„Managing Director” niewielkiej agencji public relations, wpadła na pomysł, jak za pomocą e-maili skasować okrągłą sumkę. Naszym kosztem.
Zaczęło się od banalnej rozmowy z dziennikarką, stałą współpracowniczką „Pulsu Biznesu”, Anną Leder. Renata Kawa, współwłaścicielka agencji PReria public relations, komunikując o zamiarze przysłania „ważnej wiadomości”, przy okazji zapytała ją, nad jakimi tematami pracuje. I zaoferowała pomoc, bo — oznajmiła — jeden z jej klientów zrobił na interesujący dziennikarkę temat badania i chętnie się tą wiedzą z czytelnikami „PB” podzieli. Poprosiła tylko o e-maila z konkretnymi pytaniami.
Współwłaścicielka PRerii przesłała e-mailem pytania dziennikarki do pewnej firmy (która nie była jej klientem) jako swoją ofertę. Starała się zachęcić do udzielenia odpowiedzi, pisząc m.in: „To typowy PR w materiale przekrojowym, pozycjonujący Państwa, jako firmę, która opiniuje rynek. Bardzo bezpieczna sprawa. Dołączam również garść informacji nt. samego »Pulsu Biznesu« i jego czytelników, który od dłuższego czasu ma świetne wyniki czytelnictwa.”
Za „przekazanie kontaktu oraz obsługę PR” zażyczyła sobie od firmy… 2000 zł netto.
Interes na boku
Nie wiemy, do ilu firm ostatecznie zwróciła się z taką propozycją (prosimy o sygnały). W korespondencji z naszą dziennikarką pisała o kontaktach z kilkoma przedsiębiorstwami. Dobra wiadomość jest taka, że nikt na jej propozycje nie przystał. Zła — że naraziła na szwank nasze dobre imię — wartość w marketingu bezcenną — i na utratę realnych pieniędzy, bo firma adresat — podejrzewając nas o niecne intencje — zerwała kontakty reklamowe.
W czasie prób ubicia interesu Renata Kawa korespondowała z dziennikarką. Najpierw było „obiecująco”: „Klient jest zainteresowany — właśnie czyta pytania, być może zechce odpowiedzieć mailem”.
Potem coś się wyraźnie zacięło: „Niestety klient milczy jak zaklęty, nie wnikam dlaczego. Próbowałam jeszcze w kilku innych miejscach, ale o dziwo — nie są zainteresowani. Czasem nie rozumiem moich kolegów po fachu:)”.
Pojawiła się jednak także zachęta i obietnica: „pozostańmy w kontakcie — służę pomocą, mam nadzieję, że bardziej efektywnie następnym razem”.
W kolejnym e-mailu znów pewna nadzieja okraszona ref-leksją: „czekam na 2 odp. Nic nie obiecuję. Jeśli będą pozytywne — prześlę materiały lub zadzwonię do Pani. Jutro od rana jeden z moich ludzi przeszuka jeszcze kilkanaście firm, ale proszę nie przestawać pracować. Ta branża jest dziwna”.
Jestem w szoku
W rozmowie z nami Renata Kawa zaprzeczyła, że chciała nieuczciwie zarobić.
— Nie powiedziałam nikomu, że chcę 2000 zł za kontakt z dziennikarzem. Proponowałam tylko określoną kwotę za pełną obsługę PR-owską materiału. Być może ktoś mnie źle zrozumiał i nad tym ubolewam. Nigdy w życiu nie przyszłoby mi do głowy żądać od klienta pieniędzy za publikację w „Pulsie Biznesu”. Nie oferowałam obecności na łamach „PB” w zamian za pieniądze, tylko typową usługę PR-owską w celu przygotowania materiału i notatki prasowej — tłumaczy Renata Kawa.
Przyznała, że w żaden sposób nie może reprezentować „Pulsu” i że przedstawianie w taki sposób oferty byłoby nieetyczne. Dodała, że to, co zrobiła, to zwykła koleżeńska przysługa dla dziennikarki.
— Jestem w szoku. Pracuję już w zawodzie kilka lat i pierwszy raz zdarzyła mi się taka sytuacja — mówi Renata Kawa.
Pytana, na czym konkretnie miałaby polegać „usługa PR-owska”, za którą życzyła sobie 2000 zł, odparła, że „na doradztwie, przygotowaniu materiału i autoryzacji tekstu”. Na uwagę, że dziennikarka chciała odpowiedzi przedstawicieli firmy na konkretne pytania, a nie otrzymać jakiś „materiał”, odparła, że z jej doświadczeń wynika, iż „klienta często trzeba poprawić, skrócić, pewne elementy dodać”.
Co się da
Renata Kawa wraz z dwoma wspólniczkami prowadzi firmę PR-owską od niedawna. Nie jest jednak w branży nowicjuszką. Do września 2006 r. pracowała jako PR-owiec w agencji pracy tymczasowej Work Service. Prezes tej firmy, Tomasz Szpakowski, ocenia ją jako pracownicę rzetelną i etyczną. Tym dziwniejsze, że dzisiaj myli ona działania PR z działalnością handlową.
Niestety, jak wynika z obserwacji rynku, nie jest w tym odosobniona. Przybiera to różne formy. Na przykład: obiecywania umieszczenia reklam w piśmie w zamian za skorzystanie w artykułach redakcyjnych ze wskazanych ekspertów. Zwykle są to jednak delikatne sugestie, z których, zazwyczaj widząc oburzenie dziennikarzy, PR-owcy szybko się wycofują i trudno o cokolwiek kogoś obwinić. W przypadku Renaty Kawy, oprócz słów świadków jej działań, mamy jeszcze inny dowód: korespondencję e-mailową.
Okiem eksperta
Rafał Szymczak
Rada Etyki Public Relations
Rodzi się pokusa i podejrzenie
Jak rozumiem: PR-owiec proponował pobranie wynagrodzenia od klienta, uzależnione od publikacji konkretnego tekstu. Z punktu widzenia etyki PR całkowicie niedopuszczalne jest kupowanie lub pośredniczenie w kupowaniu powierzchni redakcyjnej (tzw. adwertoriale). Zgodnie z różnymi kodeksami etycznymi PR niedopuszczalne jest również uzależnianie wynagrodzenia od publikacji konkretnego tekstu. Jest tak z podobnych powodów (z zachowaniem proporcji), dla jakich niedopuszczalne jest branie pieniędzy przez sanitariusza za informacje o zgonach pacjentów. Po prostu: rodzi to nie tylko pokusę, ale również uzasadnione podejrzenie korupcji.
Okiem eksperta
Paweł Trochimiuk
prezes Polskiego Związku Firm Public Relations
To jest zwyczajne załatwiactwo
Takie działanie jest niezgodne z etyką zawodową. To zwyczajne hochsztaplerstwo. Niestety, tej pani ze strony związku nie grozi właściwie nic — poza infamią w środowisku zawodowych PR-owców. To „załatwiactwo”, a nie profesjonalne działanie w komunikacji społecznej.
Takie postępowanie, na ogół jednoosobowych firm, które mają odwagę nazywać się agencjami PR, szkodzi naszej branży. Kształtuje negatywny wizerunek PR-owca, który tylko pośredniczy w załatwianiu kontaktów, a nie prowadzi profesjonalnej obsługi firmy na podstawie umowy. Ta pani nie miałaby szans na przyjęcie do związku, a gdyby w nim była, zostałaby natychmiast wykluczona. Niestety, to nie jednostkowy przypadek, gdy mało znana agencja w tak bulwersujący i — co mocno podkreślam — nieetyczny sposób chce zaistnieć na rynku.