Przychodzi Kriton do Sokratesa...

Aleksander Krawczuk
opublikowano: 2003-03-28 00:00

Sokrates śpi w najlepsze w więziennej celi — choć za dzień, dwa, trzy najwyżej będzie musiał wypić kielich cykuty. Kriton czeka spokojnie. Staruszek wreszcie się budzi, pyta zdziwiony, skądże to gość o tak wczesnej porze i jakim sposobem się tu dostał. Kriton odpowiada: dozorca przecież go zna, składa bowiem odwiedziny często, zresztą coś tam mu dał...

I z tą chwilą czujemy się jak u siebie i wśród swoich. A to przekonanie całkowicie się umacnia, gdy gość w toku rozmowy odsłania właściwy cel rannej wizyty: trzeba by troszkę się pospieszyć, wszystko już załatwione i opłacone — tylko wyjść z celi i z miasta, granica o pół dnia drogi, tam będzie można dalej spokojnie żyć i rozprawiać. Sprawa prosta, pieniądze nie tak znów wielkie — normalna sprawa w kraju normalnej demokracji.

I oto szok: Sokrates odmawia. Nigdzie się nie ruszy. Skoro prawomocnie skazał go sąd demokratycznie wybrany przez współobywateli, będzie do końca prawom posłuszny. Umrze zgodnie z wyrokiem.

Czy można sobie wyobrazić postępek bardziej złośliwy? Przecież tak naprawdę tej śmierci nikt nie chciał. Owszem, wyczerpała się już cierpliwość, wypadało starca postraszyć i przegonić z miasta, wszystko jednak miało się odbyć zgodnie ze zwyczajami; od czego są przyjaciele, właściwe łapówki do rąk właściwych, naturalny spraw porządek? Nikomu przecież krzywda by się nie stała, ten i ów nawet nieco by zarobił.

Pozostając w więzieniu, Sokrates naruszył stare, niepisane prawa i dowiódł, jak nieznośnym jest starcem. Przez kilkadziesiąt lat włóczył się po agorze (agorze!) i gimnazjonach, zaniedbując żonę i dzieci oraz niezłe źródło utrzymania (kamieniarski warsztat nagrobków). To jednak ostatecznie sprawa tylko jego i biednej Ksantypy.

Przekraczało jednak wszelkie granice dobrych obyczajów jego upierdliwe (trzeba użyć mocnego określenia) czepianie się wszystkich, a zwłaszcza polityków, i przekonywanie ich w publicznych rozmowach — ku uciesze nade wszystko młodzieży — że chcą kierować sprawami państwa i społeczeństwa, a na niczym się nie znają i nawet nie bardzo wiedzą, o czym mówią. I czemuż się dziwić, że wreszcie oskarżono go o deprawowanie młodzieży (polityczne, nie zaś moralne) i o rodzaj sekciarstwa (chciał być posłuszny tylko swemu wewnętrznemu głosowi, duchowi opiekuńczemu). Jeśli chodzi o pierwsze oskarżenie, nie wydawało się ono bezzasadne, skoro większość przyjaciół Sokratesa okazała się w latach próby wrogami demokracji.

To, co wydarzyło się w ateńskim więzieniu któregoś dnia maja roku 399 p.n.e., było pozornie tylko drobnym zakłóceniem działania nieźle naoliwionego systemu. Urosło jednak do wymiarów legendy, która trwa przez wieki. Tak, w Atenach tamtych czasów korupcja pozostawała powszechnym zjawiskiem. W opinii publicznej panowało przekonanie, że w różnego rodzaju afery zamieszani są niemal wszyscy znaczący politycy. Oskarżenia tego typu stały się powszechnie stosowaną bronią w walce politycznej — równie skuteczną, jak dziś. Często łączono je z oskarżeniami o działalność agenturalną na rzecz obcego mocarstwa — jak w przypadku Temistoklesa, właściwego sprawcy zwycięstwa nad Persami pod Salaminą. Skazany na śmierć za spiskowanie z Persami(!), ratował się ucieczką.

Właśnie oskarżenia ludzi władzy o korupcję były i są ochoczo przyjmowane i akceptowane przez najszersze kręgi społeczne w każdym kraju i epoce. Te rzeczywiste i te urojone. Dlaczego? Wstyd i strach powiedzieć, ale chyba z prostej przyczyny, że w zakamarkach świadomości niemal każdy podejrzewa sam siebie, iż w danej sytuacji on też by nie oparł się pokusie.

Jakże tu pisać o korupcji na dworach monarchów hellenistycznych, w Rzymie republikańskim i cesarskim? O Filipie Macedońskim, który mawiał: „Nie ma tak obronnego miasta, którego by nie zdobył osioł obładowany złotem!”. O rzymskich namiestnikach prowincji, o Werresie na Sycylii: zagarnął tyle dzieł sztuki, że oskarżycielska mowa Cycerona stanowi ich katalog. Korupcja to temat na opasłe tomy. Przypomnijmy więc tylko zdrową zasadę, którą cesarz Septimiusz Sewerus (panował 193-211) zalecił urzędnikom jako wskazówkę: Nie brać nic? Niegrzeczne. A więc: owszem, ale nie w każdym miejscu, nie każdą rzecz, nie od każdego!

Przez dwa pokolenia w Galicji, gdzie wszystko było polskie: namiestnictwo, sejm krajowy, urzędy, sądy, szkolnictwo, policja, samorządy, korupcja nie stanowiła istotnego problemu politycznego i społecznego. O sytuacji w innych zaborach porównawczo nie można mówić, tam bowiem polskiej administracji po prostu nie było. Zarzucano galicyjskim urzędnikom nadmierną skrupulatność i formalizm, ale nie uleganie przekupstwu. Były tego liczne powody, wśród nich i lęk przed utratą stabilnej posady i przed osądem opinii społecznej. Lecz kierowano się też mądrym przysłowiem, które w dialekcie miejscowym brzmi: „Man kann spielen, man kann tanzen, aber niemals mit zasranzen!”.

Sprawdza się ono — jak i zalecenie rzymskiego imperatora — w każdej epoce, w każdym ustroju, w każdym kraju.