Z obecnego chaosu politycznego trudno wyłuskać jakieś elementy nowego porządku handlowego, ale jedna z jasnych rzeczy jest następująca: USA będą chciały przeprowadzić relatywnie szybką redukcję zależności od Chin. To oznacza, że mimo rosnących ceł będą musiały sprowadzać relatywnie więcej towarów z innych krajów, od sojuszników z Azji i Europy. Nie dadzą rady produkować wszystkiego u siebie. Dlatego na razie większość krajów będzie czekać i starać się negocjować ze Stanami zręby nowych porozumień handlowych.
Zrobiłem krótką listę towarów, w przypadku których Polska może skorzystać na wycięciu chińskiego importu z amerykańskiego rynku. Są to towary, w których Amerykanie są uzależnieni od chińskiego importu, ale mają jednocześnie rozbudowane relacje handlowe z Polską. Na pierwszym miejscu znajdują się baterie elektryczne i elementy do nich, czyli generalnie akumulatory do pojazdów elektrycznych. To jest akurat branża zdominowana przez gigantyczne azjatyckie firmy, które mają swoje fabryki też w Polsce. Ale są też na liście branże obejmujące średnie i mniejsze firmy, w tym m.in. meblarskie, materiałów budowlanych, sprzętu elektrycznego.
Weźmy takie części do rowerów. Ameryka importuje ich rocznie za 200 mln USD, z czego jedna czwarta pochodzi z Chin, a 1 proc. z Polski. W tym momencie konkurencyjność cenowa polskich części w stosunku do chińskich rośnie. W ciągu ostatnich 10 lat sprzedaż takich części z Polski do USA wzrosła 100-krotnie: dekadę temu właściwie tego eksportu nie było.
Te części do rowerów są tu dla mnie oczywiście bardziej symbolicznym zjawiskiem, niż jakąś istotną dla gospodarki branżą. Chodzi o to, że amerykańskie firmy będą poszukiwały nowych źródeł dostaw i w naturalny sposób będą pchnięte w stronę dostawców niechińskich. Nie zwiększą nagle zdolności produkcyjnych we wszystkich branżach w znaczący sposób. Docelowo Amerykanom będzie zależało na tym, by zwiększyć swoją bazę przemysłową, ale nie na tym, by żyć w autarkicznym świecie, w którym każdy wszystko produkuje sam.
W ostatnich dniach USA i Chiny nałożyły na siebie szaleńcze cła. Obecnie na chińskie towary w USA przekracza ono 100 proc., a na amerykańskie w Chinach 80 proc. Utrzymanie ich na obecnym poziomie oznaczałoby likwidację handlu prawie do zera w ciągu kilku lat. Jest mało prawdopodobne, by to starcie nie zakończyło się jakimś porozumieniem. Jeżeli te dwa mocarstwa nie rozpoczną wojny kinetycznej (są obserwatorzy, którzy uważają, że idzie ku takiemu scenariuszowi), to nie mogą całkowicie się od siebie odciąć.
Natomiast nie ulega wątpliwości, że Stanom będzie zależało na istotnej redukcji importu z Chin – bez względu na to, czy dojdzie do porozumienia, czy nie. W słynnej już publikacji pt. „A User’s Guide to Restructuring the Global Trading System” Stephen Miran – obecny doradca Donalda Trumpa – pisał, że jednym z celów nowej polityki handlowej będzie stworzenie muru celnego wokół Chin: „Próba stworzenia globalnego muru celnego wokół Chin zwiększyłaby presję na ten kraj, aby zreformował swój system gospodarczy, oczywiście za cenę znacznie większej globalnej zmienności w łańcuchach dostaw, które znajdą się pod presją na szybkie dostosowanie”.
Bardzo wątpliwe, czy Unia Europejska dołączy do muru celnego w takiej formule, w jakiej robią to Stany Zjednoczone. Ale na pewno UE będzie starała się dołączyć do presji wywieranej na Chiny po to, by zwiększyły istotnie popyt wewnętrzny na produkowane na świecie towary. Zaostrzenie starcia przez Pacyfik daje relacjom transatlantyckim czas na dostosowanie.
