Społeczeństwo też chce wiedzieć

opublikowano: 24-06-2020, 22:00

Prezydenci Stanów Zjednoczonych Ameryki oraz Rzeczypospolitej Polskiej są w swoich państwach najważniejszymi wojskowymi, chociaż cywilami.

Różnica w ich konstytucyjnych uprawnieniach jest jednak wyraźna — amerykański od 1789 r. to „głównodowodzący armii i floty” (ciekawe, że od XX w. nie dodano mu jakąś poprawką konstytucyjną… lotnictwa), natomiast nasz jest „najwyższym zwierzchnikiem sił zbrojnych”, realizującym to uprawnienie za pośrednictwem ministra obrony, zaś podczas wojny mianującym naczelnego dowódcę. Gigantyczną różnicę potencjałów obu państw symbolizowało w bazie lotniczej Andrews pod Waszyngtonem kołowanie polskiego kieszonkowego G550 „Generał Kazimierz Pułaski” obok potężnego B747, który patrona nie ma, ale po wejściu prezydenta uzyskuje status Air Force One. Na jego pokładzie zawsze lecą klucze do globalnego arsenału jądrowego, natomiast do biało- -czerwonej taksówki powietrznej da się zabrać co najwyżej kluczyk do barku.

Obaj prezydenci bardzo chcieliby wysłać wzajemnie do siebie depesze gratulacyjne po reelekcjach.

Bez przypomnienia tego elementarza nie da się odnieść do spotkania Donalda Trumpa z Andrzejem Dudą. Bezprecedensowa, ze względu na jej terminowy kontekst wyborczy, wizyta polskiego prezydenta/kandydata w Białym Domu trwała brutto dwie godziny. Najważniejszym wątkiem były rzecz jasna deklaracje głównodowodzącego armii i floty USA o zmianie dyslokacji podległych mu żołnierzy na terytorium NATO, w tym Polski. Dość naturalne jest zatem pytanie, na jakiej podstawie prawnej i w jakim trybie wykonywane są takie polityczne zapowiedzi.

Przystępując w 1999 r. do NATO, Polska stała się stroną nie tylko politycznego traktatu waszyngtońskiego. Państwa Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego zawarły także stricte militarną, wykonawczą umowę SOFA (Status of Forces Agreement). Ogólna została wzmocniona dwustronnymi — pierwszą o nazwie także SOFA Polska zawarła 2000 r. naturalnie z Niemcami, a drugą w 2009 r. z USA. Poza tym po akcesji w 1999 r. do sojuszu weszła w życie ustawa o zasadach pobytu wojsk obcych na terytorium RP oraz zasadach ich przemieszczania się. Generalnie zgodę na okresy krótsze wydaje minister obrony narodowej, zaś na długoterminowe — Rada Ministrów. Niezwłocznie zawiadamiany jest prezydent RP, marszałkowie izb parlamentu oraz „inne zainteresowane organy władzy publicznej”. Niestety, w ustawowym rozdzielniku zapomniano o niewątpliwie zainteresowanym polskim społeczeństwie.

Konstytucyjny system prawny tworzą ustawy, ratyfikowane umowy międzynarodowe oraz rozporządzenia. Wszystkie wymienione akty regulujące pobyt obcych wojsk zostały prawidłowo ogłoszone w Dzienniku Ustaw. Mają jednak wspólną wielką ułomność — są jedynie ramowe. Konkretne dane o przemieszczaniu się oddziałów znajdują się w obiegu zamkniętym. Śmieszność takiej pseudotajemnicy polega na tym, że wywiad wojskowy Federacji Rosyjskiej ma policzonych np. amerykańskich żołnierzy u nas dokładnie, natomiast nie mają tej wiedzy Polacy. Muszą polegać na obietnicach rzucanych tysiącami w przestrzeń przez Donalda Trumpa. Tymczasem dokładne liczby bezwzględnie powinny być publikowane, wystarczyłoby w Monitorze Polskim, analogicznie do postanowień prezydenta RP o wysyłaniu naszych żołnierzy za granicę, w których podawany jest nie tylko okres, lecz limit kontyngentu co do jednej osoby. Wprowadzenie do ustawy z 1999 r. takiego obowiązku i egzekwowanie go, w tym także od Wielkiego Brata zza Atlantyku, byłoby drobnym elementem sojuszniczego zrównania.

© ℗
Rozpowszechnianie niniejszego artykułu możliwe jest tylko i wyłącznie zgodnie z postanowieniami „Regulaminu korzystania z artykułów prasowych” i po wcześniejszym uiszczeniu należności, zgodnie z cennikiem.

Podpis: Jacek Zalewski

Polecane