Od razu 13 grudnia 2007 r. w klasztorze Hieronimitów w Lizbonie irlandzki taoiseach (premier) Bertie Ahern wraz z ministrem spraw zagranicznych Dermotem Ahernem (nie rodzina) wyindywidualizowali się z rozentuzjazmowanego towarzystwa, podkreślając, że Republika Irlandii (Poblacht na h’Eireann) świeżo podpisanemu traktatowi referendum nie daruje. W Lizbonie jeszcze bardziej zdystansował się wobec ogólnego uniesienia brytyjski premier Gordon Brown, demonstracyjnie odmawiając uczestnictwa w gali i podpisując traktat gdzieś na boku — ale przynajmniej posuwa do przodu jego ratyfikację drogą parlamentarną. Tymczasem Bertie Ahern ponad miesiąc temu, po jedenastu latach rządzenia, odszedł w atmosferze skandalu i zostawił referendalny pasztet swemu następcy, Brianowi Cowenowi.
Sytuacja przed dzisiejszym głosowaniem Irlandczyków zaskoczyła i władze w Dublinie, i przerażoną Brukselę. Przecież za ratyfikacją traktatu z Lizbony opowiadają się wszystkie ważniejsze siły polityczne: nie tylko rządząca Partia Republikańska oraz jej koalicjanci Postępowi Demokraci i Zieloni, ale również opozycja — Partia Jedności Irlandzkiej i Partia Pracy. Traktat zdecydowanie popierają także organizacje biznesowe, farmerskie i silne związki zawodowe. Wyraźnie przeciw jest właściwie tylko partia Sinn Féin (My sami), czyli polityczna reprezentacja Irlandzkiej Armii Republikańskiej — przy czym jej jedynym argumentem jest utracenie w przyszłości przez Irlandię stałego miejsca w Komisji Europejskiej. Owa zgodność całkowicie uśpiła irlandzką klasę polityczną, ponieważ nie było lidera kampanii antytraktatowej. Aż tu nagle najświeższe sondaże wykazały, że tradycyjnie niepokorni Irlandczycy wcale nie potrzebują przewodnika z dzwonkiem i ot, tak sami z siebie, stadnie skręcają na unijne manowce. Idąc tym tropem — odrzucenie traktatu byłoby symbolicznym rzuceniem się do morza z 200-metrowych klifów Moheru.
W takiej dramatycznej interpretacji na pewno jest sporo przesady, wystarczy przypomnieć, że traktat z Nicei został właśnie przez Irlandię odrzucony w pierwszym referendum w 2001 r., a zatwierdzony dopiero w poprawkowym rok później. Wtedy prawnicy i politycy sprytnie wykorzystali okoliczność, że w pierwszym głosowaniu nie było frekwencji. Dzisiaj klucz do wyniku również leży we frekwencji — im więcej Irlandczyków pofatyguje się do punktów głosowań, tym ratyfikacja Lizbony pewniejsza. W każdym razie ewentualne odrzucenie traktatu nie wstrzyma procesu ratyfikacyjnego w innych państwach UE, czyli także w Polsce — nie będzie mogło być dla prezydenta Lecha Kaczyńskiego pretekstem do wstrzymywania końcowego podpisu.
Na kilka godzin przed głosowaniem nikt nie podejmował się przewidzieć ani frekwencji, ani wyników. O, gdyby tak mógł przemówić święty Patryk (389-461), wtedy Unia Europejska o wynik referendum byłaby spokojna. Ten powszechnie czczony patron Irlandii był mistrzem misyjnej socjotechniki, do nauczania o Trójcy Przenajświętszej wykorzystywał powszechnie dostępny rekwizyt — trójlistną koniczynkę, a do chrześcijaństwa przekonywał w pierwszej kolejności lokalnych pogańskich władców i tym sposobem nawracał od razu całe terytoria. Na pewno był Europejczykiem, co się zowie. Miejmy nadzieję, że Zielona Wyspa dzisiaj również okaże się Europejką.
Jacek Zalewski