Familijna tradycja, tułaczka, egzotyka. Droga do biznesu. W Polsce — zgoła nietypowa, zaskakująca. Czyli saga rodziny Soszyńskich.
Dar-el-Beida pachnie mieszanką mięty, ambry, jaśminu i lawendy. Ten melanż towarzyszył Wojciechowi Soszyńskiemu przez połowę życia.
Mając 20 lat, wsiadł na statek handlowy i popłynął do ojca — do Casablanki. Nie widział go od 15 lat, znał właściwie tylko z listów, fotografii i telefonów.
Niemca za włosy
Na Woli nie ma już śladu po fabryce kosmetyków Ignacego Soszyńskiego, w której jeszcze przed wojną produkował odżywki do włosów. W czasie okupacji wykręcił Niemcom numer: sprzedał im partię odżywki, po której wypadały włosy. Taki wkład w walkę z okupantem… Do fabryki wpadło gestapo. Musiał uciekać.
Po wojnie produkował gaśnice. Fabryka, że hej — na 200 osób. Rzemieślnik w czasach Stalina? Ciężko. W 1955 roku z komitetu przyszła oferta nie do odrzucenia: bierzesz płaszcz i opuszczasz firmę — albo do więzienia. Wybrał tułaczkę.
Francja nie przyjęła inżyniera chemika zza kurtyny z otwartymi ramionami. Soszyński zapisał się na Sorbonę, na wydział olejków eterycznych. I klepał biedę. Ale do czasu.
Flesz. Rok 1960. Z kilkoma wspólnikami założył firmę perfumeryjną Givory. Spełnione marzenie. I świetny interes. Perfumy w kanciastych butelkach, podobnych do Chanel N o 5, szły jak woda. Wszystko na eksport! Za ile kto dał, czasem za darmo. Byle pojawił się papier, że przekroczyły granicę.
— We Francji była wtedy nadwyżka produkcji alkoholu, więc władze płaciły ojcu za to, że go przerobi i wyśle z Francji — mówi jego syn Wojciech Soszyński.
Inny pomysł jego ojca był równie zaskakujący: otworzyć w Paryżu Muzeum Perfum. Żaden Francuz nie wpadł na to wcześniej. Fragonard Parfumeur istnieje do dzisiaj — i w Paryżu, i w Grasse.
Kolejna idea. Brzemienna w skutkach. Algieria! Tam robić interesy. I pech — akurat zaczęła się wojna i wszyscy uciekali. On też, tyle że do Maroka. Tam znalazł miejsce do życia na 35 lat. Polak w królestwie Hassana otworzył w Casablance fabrykę kosmetyków Somapar (Soszyński plus Maroko).
— Produkował kosmetyki na zlecenie innych firm — mówi syn Wojciech.
Interes rozwijał się, jak sama Casablanka, gospodarcza stolica Maroka. Wtedy zagranicznych firm było tam więcej niż wielbłądów. Wszystko się zmieniło w 1975 roku. Zagraniczni biznesmeni, którzy od pokoleń tworzyli tu swoje przedsiębiorstwa, nagle gotowi byli oddać je za bezcen: marzyli tylko o jednym — wydostać się z kraju, owładniętego szaleństwem „marokanizacji gospodarki”.
— Po „zielonym marszu” na Saharę Zachodnią król Maroka Hassan II nakazał, by każda zagraniczna firma miała udziałowca Marokańczyka, do którego należałoby 51 proc. przedsiębiorstwa. De facto firma przechodziła więc na jego własność. Dla Europejczyków było to niepojęte! Większość wolała je sprzedać za bezcen, niż utracić nad nimi kontrolę — tłumaczy Soszyński.
Ojciec, właściciel Somaparu, przez moment zastanawiał się nawet, czy obejść przepis, przyjmując marokańskie obywatelstwo. Bo wyjeżdżać nie miał gdzie. Do PRL-u? Nowym wspólnikiem został zaprzyjaźniony Marokańczyk — fabrykant wyrobów cukierniczych.
— Pewnego dnia ojca odwiedził Francuz, właściciel znanej fabryki FragranceFloral, która od półtora wieku należała do jego rodziny. Chciał ją sprzedać w dobre ręce. Wraz z grubą listą klientów — jak Shell, Total, Texaco… Sporo chciał, ojciec tyle nie miał, a sytuacja w kraju robiła się coraz bardziej „gęsta”. Ale w końcu się dogadali — wspomina Wojciech Soszyński.
I tak, gdy inni pozbywali się firm, „imperium” Soszyńskiego powiększyło się o kolejną. Po prawdzie: za bezcen. Wkrótce FragranceFloral była znana w Casablance z tego, że tylko u Melyma Szoszyskiego stosy surowców aromatycznych były na miejscu, więc nie trzeba było czekać tygodniami na towar — jak u konkurencji. Problem był inny: jak zapanować nad dwiema firmami?
Przybysz ze Szczecina
Statki z Casablanki wypływały pełne. Wpływały puste. To już nie była ucieczka, lecz exodus zagranicznych fabrykantów z Maroka. Czy mogło być coś gorszego? Tak, zamach (na szczęście nieudany) na króla Hasana II w jego pałacu w Skhirat — w roku 1971. Kilka dni po tym incydencie do portu w Casablance wpłynął polski frachtowiec ze Szczecina. Oparty o reling młodzian chłonął wzrokiem egzotyczną rzeczywistość. Jego pierwszy obcy kraj, jaki zobaczył zza „żelaznej kurtyny”... Białe miasto, błękitne niebo, lipcowy żar. I ojciec, którego ostatni raz widział, mając pięć lat.
— Podróż statkiem była tańsza niż samolotem, a i przygoda większa. Płynęliśmy tydzień. Przed wypłynięciem wysłałem do ojca telegram, kiedy będę w Casablance. Przybiliśmy do portu rankiem. W porcie — wojsko. Czołgi, zasieki, kontrole. Prawie stan wyjątkowy. Taty nie widać. Zapada zmierzch. Kapitan radzi: nie wychodzić na ląd, prosi o pomoc polskiego konsula w Casablance. I zaskoczenie: nie ma w Casablance żadnego Soszyńskiego! Tu taki nie mieszka. Kapitan już sugerował powrót do kraju. Zszedłem na nabrzeże i jednemu z chłopaków wręczyłem liścik do ojca i kilka monet. Kapitan mnie wyśmiał, że naiwny jestem: skoro dałem mu pieniądze, to więcej go nie zobaczę — opowiada Wojciech Soszyński.
Nie minęła godzina, a przy trapie pojawił się mężczyzna w białej marynarce. I łzy szczęścia.
Reha po polsku
Jak się rzekło: Casablanca pachnie kwiatami i morzem. Miętą, lawendą, jaśminem.
— I kwiatem pomarańczy, który nie pachnie jak owoc pomarańczy. Pachną za to cytryny, klementynki. Zapachów — mnóstwo. Unoszą się w powietrzu pomieszane, kwiatowe, z ciężkim eukaliptusem i ambrą, którą Arabowie wrzucają do ognisk właśnie dla zapachu — wyjaśnia Soszyński.
Od zapachu do rehy już niedaleko. Marokańczycy kochają perfumy (reha), ale nie miłością skromną, nie na mililitry.
— Męskie wody toaletowe — zwłaszcza kwiatowe, lawenda — sprzedaje się w butelkach litrowych, bez atomizerów. Kobiety są zaś rozkochane zwłaszcza w róży i kwiecie pomarańczy. Olejki w tych właśnie zapachach robiliśmy najczęściej— mówi Soszyński.
Soszyńscy zapachy i kosmetyki produkowali w dwóch fabrykach w dzielnicy Burnazel. Przemysłowej części Casablanki. Z czasem stali się nawet największymi wytwórcami olejków aromatycznych w Afryce Północnej. Połowa ulicy należała do nich. Mieszkali na drugim końcu miasta, w Kalifornii, dzielnicy dobrej, choć nie była to Anfa przy słynnym Cortich, na którym Humphrey Bogart (jako Rick Blaine) przy muzyce oceanu całował Ingrid Bergman w słynnym filmie Michaela Curtiza.
Trudne powroty
Soszyńscy długie lata wiedli w Casablance dostatnie życie fabrykantów. Arabscy pracownicy i klienci szanowali ich i lubili. Choć żaden nie potrafił wymówić Wojtek czy Soszyński. Prędzej Łojtek i Sozynski lub po prostu Albert. Obaj rozumieli arabski, dogadywali się tak jak wszyscy, łącząc arabski z francuskim.
Obaj z ojcem traktowali Maroko jak swe miejsce na ziemi. Nie przypuszczali, że coś jednak odmieni ich losy. Coś takiego jak nostalgia.
— Pewnego dnia ojciec postanowił wrócić do Polski, do rodzinnego Poznania. Definitywnie. Był w tym wieku, w którym myśli się o powrocie do korzeni — mówi syn.
Koniec lat 70., w Polsce lada moment narodzi się kapitalizm. Kaleki, pierwotny i z ograniczeniami — ale jednak! Intuicja?
— Myślę, że ojciec chciał połączyć powrót z satysfakcją budowania, w końcu robił to całe życie. Pewnie myślał: jeżeli mam gdzieś jeszcze robić pieniądze, to wolę już w ojczyźnie — dodaje syn.
Ignacy Soszyński przyjechał do Polski i w Poznaniu, w 1978 roku, otworzył jedną z pierwszych w kraju firm polonijnych, Inter-Fragrance. Z czasem stała się ona największym prywatnym przedsiębiorstwem w bloku wschodnim.
Wojciech pozostał w Maroku. Zjawił się po dwóch latach. Na krótko — pierwszy raz po 18 latach. Był 1981 rok. Listopadowa słota. Ponura pogoda. Kolory wyblakłe. Casablanka jest biała, Marrakesz — ceglasty, Warszawa wtedy — szara. I wonie: sztuczne, chemiczne.
— Tu nie ma zapachów działających na zmysły. Europa nie pachnie — stwierdza fakt Soszyński.
Z ojcem spędził dwa dni. Namowy: wróć synu do kraju, róbmy tu interesy. Nie musisz tu mieszkać, możesz gdziekolwiek w Europie. Po trzech dniach potomek zmienił jednak rezerwację na samolot — na wcześniejszą o cztery dni.
— Ojciec przeczuwał, że tak będzie. Nie był zaskoczony. Chyba wiedział, że trzeba czasu, bym wszystko przemyślał. Gdy wylądowałem w Casablance, pomyślałem sobie: „Tu chyba jednak jestem u siebie” — wspomina Soszyński junior.
Brukselski adres
Ojciec Soszyńskiego miał nosa. Biznes w Polsce kręcił się coraz szybciej. Rynek był pusty jak Sahara i jak Sahara chłonny. Inter-Fragrance handlował wszystkim — od produktów spożywczych po kosmetyki. I wszystko szło jak woda. Ojciec wciąż namawiał: ustaw sobie wszystko w Casablance i prowadź biznes w Polsce. A w Maroku król poszedł po rozum do głowy: zlikwidował marokanizację. Co więcej: zaczął na powrót promować obcy kapitał. Soszyński czuł, jak rośnie konkurencja i maleją zyski. W końcu skruszał. Zapadła decyzja: sprzedajemy fabryki. Dzisiaj już ich nie ma.
— To była wielka przygoda, wielka nauka… — rozmarza się Soszyński.
Kupił dom w Belgii. Z Brukseli — dwie godziny lotu do Warszawy.
— Polska? Ojczyzna, ale nie ustrój moich marzeń. Wtedy nie planowałem powrotu na stałe — przyznaje Soszyński.
Bankructwo
Inter-Fragrance rósł jak na drożdżach. Czyli za szybko.
— Zatrudnialiśmy już 1500 osób. Musieliśmy podzielić firmę, bo w tamtych czasach wciąż jednak władze krzywo patrzyły na takich „Rockefellerów”. Powstało kilka mniejszych przedsiębiorstw po 200-300 osób, rozsianych po kraju. Mniej się rzucały w oczy — tłumaczy Soszyński.
Jedną z nich był OCEANIC. Tragedią stała się śmierć ojca. Soszyński bardzo ją przeżył. Rodzinne spięcia… I podział biznesu.
I pamiętny rok 89. Balcerowicz. Rynek. I kruche dla Soszyńskiego lata. Widmo bankructwa. Paradoks? Przecież wtedy właśnie rodziły się współczesne nam fortuny!
— Nagle każdy mógł założyć firmę i sprowadzić, co chciał. A Polacy pragnęli wszystkiego, co pachniało Zachodem. Bo krajowe, choćby dobrej jakości, z założenia kojarzyło się z peerelowską siermięgą i tandetą. My postawiliśmy na produkcję, widząc puste półki w sklepach. Nie przewidzieliśmy Balcerowicza… Za wcześnie chcieliśmy zarabiać na markowych produktach, które, jak się okazało, miały jeden feler: naklejkę „made in Poland” — tłumaczy Soszyński.
Sprzedaż stanęła. Koszty rosły. Co dalej? Znowu Maroko?
— O, nie, wiedziałem już, że to najlepszy czas na biznes w Polsce. Zredukowaliśmy firmę. Zwolniliśmy ludzi. I zaczęliśmy od nowa! — opowiada Soszyński.
— Nasz sukces stał się balastem, bo krajowe firmy startowały od zera, podczas gdy my musieliśmy uporać się z bagażem przeszłości — dorzuca żona Dorota Soszyńska, pianistka z wykształcenia.
Mieli farta. Inter-Fragrance już wcześniej pracował dla Diora. Produkował na licencji kremy Heleny Rubinstein, rozlewał wody toaletowe m.in. Fahrenheita — w tajemnicy, bo inaczej nikt by nie kupił ich polskiej produkcji. Produkowali też dla Margaret Astor. Dior zaproponował rozpowszechnianie swoich kosmetyków w Polsce. I tak Inter-Fragrance został pierwszą w Polsce firmą dystrybucyjną marek selektywnych, m.in. kosmetyków Diora. Niektórzy pukali się w czoło.
Soszyńscy wciąż szukali swej koncepcji na biznes. I znaleźli. Niszę głęboką jak Rów Mariański. Zaczęli ją eksplorować pod szyldem firmy OCEANIC.
Zyskowna alergia
Na pomysł kosmetyków dla alergików wpadli przypadkowo w czasie wertowania kobiecych pism. A tam: larum — czyli problemy z uczuleniami! W Polsce jest 4 mln alergików.
— Nasz pierwszy krem hipoalergiczny, prekursor dzisiejszej marki AA — mimo że bez kompozycji zapachowych, w siermiężnym opakowaniu — sprzedawał się na tony — i to bez promocji. Produkcja w manufakturze w Trąbkach Małych pod Gdańskiem „trzeszczała w szwach”. Potem od razu bomba: linia kosmetyków dla alergików. I gigantyczne ssanie rynku! — wspomina Dorota Soszyńska.
Ta manufaktura... Nie znaleźliśmy jej. Bo była to już fabryka, komputery, ludzie w kitlach, jak w filmie science fiction. Czas leci. Trąbki to dzisiaj duma Soszyńskich. Nieprzyzwoicie wręcz nowoczesna.
Ich filozofia biznesu? No, choćby to, co pasjonuje Dorotę Soszyńską najbardziej?
— Kreacja. Narodziny każdej nowej linii kosmetyków to dla mnie jak przyjście na świat dziecka. Proces wymyślania pomysłu, realizowania wizji… Piękne opakowania, reklama, marketing, cały ten entourage produktu. Wszystkie kosmetyki testuję na każdym etapie produkcji. Jeżeli nie rozpalają we mnie emocji — nie trafią na rynek. Dziwny system? Ale prawdziwy — mówi Soszyńska.
Kwintesencja sukcesu w biznesie?
— Interes to szczęście i odrobina fantazji, odlotu. Albo się je ma, albo nie — mówi krótko Soszyńska.
Ujmując to z typowo męską wrażliwością: Jak kraść — to miliony, jak gwałcić — to księżniczki. W obu wersjach znaczy to samo: gotowość pójścia na całość. To sztuka, która procentuje do dzisiaj. Soszyńscy nigdy nie spoczywają na laurach. Sukcesy mobilizują ich do dalszej pracy i rozwoju firmy. Teraz czas na konkurencję z największymi, gwiazdy i prestiż.
— Mamy firmę jak oszlifowany diament. Tyle że jego szlifowanie trwało ćwierć wieku — sumuje Dorota Soszyńska.
Po 25 latach możemy rozsiąść się w gustownie urządzonym gabinecie, tonącym w jasnych kremach i beżach z widokiem na tor służewiecki, a Dorota Soszyńska może sobie zażartować, że pewnie są za mało zdolni, skoro inni dochodzą do sukcesów znacznie szybciej.

Podpis: Jacek Konikowski