
Lena Ledoff urodziła się w St. Petersburgu. Jest absolwentką Wydziału Fortepianowego Akademii Muzycznej w Woroneżu. Od prawie 30 lat mieszka w Polsce, od kilkunastu ma polskie obywatelstwo. Jest żoną aktora Przemysława Dąbrowskiego związanego z Łódzkim Teatrem Nowym. Artystka komponuje, gra jazz, była związana m.in. z warszawskim klubem Akwarium, pisze książki.
– Nie dopuszczałam do siebie myśli, że Rosja, kraj, w którym się urodziłam, może napaść na moją ukochaną Ukrainę. Przez całe moje dzieciństwo jeździliśmy do Charkowa, żeby dobrze zjeść, odwiedzić zoo, pojeździć koleją dziecięcą. Wspominam go jako przepiękne europejskie miasto, w którym zawsze świeciło słońce. Gdy usłyszałam, że od strony Biełgorodu, w którym się wychowywałam, lecą bomby na mój ukochany Charków, poczułam, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w splot słoneczny – mówi Lena Ledoff.

Korzenie Pawła Samokhina sięgają południowej Rosji – Rostowa nad Donem. Już jako sześciolatek zaczął grać na trąbce, dostał się do dziecięcego jazzowego big-bandu. Studiował na Wydziale Jazzu w Rostowie, ma dyplom Konserwatorium im. Rachmaninowa. W 2000 r. przyjechał do Polski. Tu założył rodzinę, na stałe mieszka w Łodzi, gdzie stworzył zespół Samokhin Band.
– 22 lutego, gdy usłyszałem o wejściu rosyjskich wojsk do Donbasu, zareagowałem emocjonalnie – w nocy skomponowałem utwór „Donbas”, dostępny na YouTubie. 24 lutego, gdy inwazja postąpiła dalej, w mojej głowie kołatała się tylko jedna myśl: po co?! – opowiada muzyk.
Pomoc

Przyjaciel Pawła Samokhina, mieszkający w Łodzi od 1994 r. Andrzej Kołłątaj, jest Polakiem z Białorusi. Prowadzi Biuro Podróży Areatour. Dwa dni po wybuchu wojny w siedzibie biura przy Piotrkowskiej 31 powstał pierwszy punkt pomocy dla uchodźców z Ukrainy. Swoje lokale szybko udostępniło też kilka firm ulokowanych w tym samym podwórku. Pomoc udzielana była przez całą dobę. Teraz jej organizację przejęło miasto.
– Busy jeździły po ludzi na granicę, a tu organizowaliśmy im nocleg, przekazywaliśmy zebrane dary. Łącznie, wliczając dzieci, pomogliśmy około dziesięciu tysiącom osób. Pracowało przy tym międzynarodowe towarzystwo: Polacy, Ukraińcy, Białorusini, Ormianie, Gruzini. Pierwsza kobieta, która pojechała z pomocą na granicę, była Rosjanką, jechała tam swoim samochodem na rosyjskich numerach – opowiada wolontariuszka Marija Mentlewiak, Ukrainka prowadząca biuro pośrednictwa pracy.
Gdyby nie znajomość rosyjskiego Leny, nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy Oleny i Julii Sytnik, uciekinierek z Ukrainy. Kiedy kupowała bilet kolejowy do Kalisza, usłyszała, że ktoś po rosyjsku opowiada kobietom czekającym na dworcu, że polskie granice będą zamykane i w Polsce nie można zostać.
– Nie wytrzymałam, podeszłam do nich i powiedziałam, że to bzdury. Wtedy rozmawiająca z nimi kobieta po prostu uciekła. A ja zaczęłam dopytywać, kim są i skąd przyjechały – opowiada pianistka.
Okazało się, że to matka i córka, farmaceutka i absolwentka hotelarstwa, uciekinierki z Charkowa, które w drodze były już pięć dni.
– Przyznaję, gdy usłyszałam nazwę Charków, łzy popłynęły mi po twarzy. Mówiły, że próbowały wytrzymać i przetrwać. Cały czas, choć nie miało to nic wspólnego z racjonalnym myśleniem, sprzątały 37-metrowe mieszkanko w bloku, jakby miały nadzieję, że dzięki temu utrzymają wojnę z dala od domu. Jednak pewnej nocy blok zaczął drżeć, a horyzont płonąć. Wtedy uciekły tylko w tym, co miały na sobie. Gdy je spotkałam, marzyły, żeby się wykąpać i wyspać – wspomina artystka.

Zadzwoniła do Teatru Nowego. Jego dyrektorka Dorota Ignatjew natychmiast przygotowała miejsce, w którym uciekinierki mogłyby się choć na krótko zatrzymać, a pracownicy dostarczyli podstawowe artykuły. Później Lena Ledoff i Przemysław Dąbrowski zabrali je do Dobrej, w pobliżu której mieszkają. To maleńka miejscowość w Wielkopolsce, która przyjęła około 40 osób. Odwiedzają je codziennie, starają się pomóc w dojściu do siebie, urządzeniu pokoju, który kobiety mają do dyspozycji. Lena wciąż pełni funkcję tłumaczki.
Pożegnanie

– Przez te wszystkie lata w Polsce ani razu nie zdarzyło się, by ktoś nazwał mnie Ruską czy kazał mi się wynosić, i mam nadzieję, że tak będzie dalej. Ale chyba wyłączę Facebooka, bo gdy czytam posty, że trzeba się z nami jakoś rozprawić, zabrać obywatelstwo, to proponuję tym wszystkim, żeby przestali pisać, tylko pojechali walczyć ramię w ramię z Ukraińcami. To miałoby więcej sensu niż walka ze mną czy innymi artystami, którzy od lat są wrośnięci w polską kulturę. A wyrzucanie z repertuarów koncertów Szostakowicza, Rachmaninowa, Prokofiewa do niczego nie doprowadzi. Czy za chwilę zaczniemy palić rosyjskie książki? Przypomnę, że to już kiedyś było – irytuje się artystka.
Także Paweł Samokhin jest oburzony, kiedy czyta wypowiedzi nawołujące do zakazania dostępu do rosyjskiej kultury.
– Uważam, że kultura jest ponad polityką i ponad wojną. Nie rozumiem, gdy ktoś mówi, że „Rosjan trzeba spalić”. Ci, którzy wyemigrowali z kraju, nie wyjechali dlatego, że było im tam za dobrze. Wojna jest zła i ważne jest tylko to, kto jest po której stronie. Jeżeli zacznie się polowanie na Rosjan, to warto pamiętać, że łatwo się pomylić, bo przecież wielu Ukraińców mówi po rosyjsku. Moi przyjaciele artyści w Rosji, moja rodzina – mama jest Ukrainką – są przeciwni wojnie – wskazuje muzyk.
Jeszcze przed wybuchem wojny Lenie Ledoff udało się sprowadzić do Polski osiemdziesięciotrzyletnią mamę.
– Słyszę od niej, że Rosja próbuje ratować uchodźców z Charkowa, ale banderowcy nie pozwalają – opowiada zdumiona pianistka. – Bardzo dobrze, że nie ma dostępu do rosyjskiego radia i telewizji, bo byłaby podatna na tę propagandę. Bardzo kocham moją mamę, nie chcę z nią walczyć ani jej wychowywać, ale te poglądy mogę zrzucić tylko na podeszły wiek. Przestałam się kontaktować z rodziną, która została w Biełgorodzie, bo słyszę, że mnie Zachód zmienił i nie wiem, co jest prawdą. A teraz chcę się pożegnać.
Siada przy pianinie. Otwiera nuty „Pieśni jesiennej” Piotra Czajkowskiego. Gdy wybrzmiał ostatni akord, mówi:
– Tą muzyką żegnam się z Rosją. Bo kraj, w którym się urodziłam, już nie istnieje. Żegnaj.