W poszukiwaniu straconego czasu

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2020-10-21 22:00

Siedmiotomowe dzieło życia Marcela Prousta o powyższym tytule ma kompozycję tzw. kołową — zgorzkniały bohater na końcu wraca do początku.

Przesłanie francuskiego pisarza po stu latach idealnie pasuje do opisania działań klasy rządzącej w wielu państwach wobec kontrofensywy COVID-19. Mimo wielomiesięcznych doświadczeń wiele decyzji podejmowanych jest równie chaotycznie, jak było to w marcu. Od normy nie odstaje rząd PiS, co potwierdziła środowa debata Sejmu zarówno nad przeforsowaną znowu anormalnie kolejną specustawą antywirusową, jak też informacją premiera i ministra zdrowia.

Przez wrzesień oficjalnie stwierdzone w Polsce zakażenia koronawirusem skoczyły trzykrotnie, liczba prawdziwa pozostaje ciemna. Mateusz Morawiecki podzielił się kopernikańskim odkryciem, że powodem wrześniowego skoku był m.in. powrót dzieci i młodzieży oraz dorosłych z wakacji, czego następstwem stało się naturalne zagęszczenie relacji międzyludzkich. Trudno uniknąć wrażenia, że te oczywiste okoliczności władców jednak zaskoczyły. Notabene 25 września Andrzej Duda propagandowo uspokajał z Rzymu, że według jego ekspertów „do połowy października liczba zakażeń może rosnąć, zaś od połowy powinno się to wypłaszczyć” oraz „mam nadzieję, że potem będzie spadało”. Połowa miesiąca minęła, fala wzbiera gwałtownie, akurat w dniu debaty Sejmu resort zdrowia ogłosił, że oficjalna dobowa liczba zakażeń w Polsce przekroczyła barierę 10 tys.

Podstawowy spór w ocenie antyepidemicznych działań rządu dotyczy perspektywy. Sami władcy są przekonani, że przewidująco patrzą daleko w przyszłość, natomiast opozycja stawia tezę, że tylko pod nogi. Obiektywną prawdą, której nie daje się zamieść pod dywan, jest gwałtowne osłabienie w Polsce systemu pomocy dla chorujących na wszystko poza COVID-19, czyli na „zwyczajne” nowotwory, zawały, udary, etc. Coraz bardziej dramatyczna, a często tragiczna staje się rzeczywistość szpitalnych oddziałów ratunkowych, przed którymi karetki czekają nie kilka minut, lecz… godzin. Propagandowo żonglując liczbą wolnych respiratorów rząd pomija palący problem braku wykwalifikowanego personelu do ich obsługi. Pożytek z takiego sprzętu jest przecież równie zerowy, jak np. ze sprezentowania nowoczesnego komputera bez żadnego oprogramowania.

Generalnie panuje w Polsce zgoda, że rygory antywirusowe trzeba wypośrodkować z koniecznością utrzymania gospodarki. Potwierdził to werbalnie premier, ba, również jego najwyższy szef, czyli prezes, przebywający na domowej kwarantannie. Praktyka jednak przeczy teoretycznie słusznym deklaracjom. W obowiązującej od weekendu wersji zakazów bezwzględnie najbardziej szkodliwe i najgłupsze (rywalizują z nim tylko sklepowe godziny dla seniorów) jest zamknięcie siłowni i klubów fitness. W tej branży pracuje około 150 tys. osób. Absolutnie brak dowodów, by akurat placówki służące pracy nad ludzkim ciałem bywały ogniskami zakażeń. Przecież reżim sanitarny z naturalnych powodów utrzymywany jest w nich na poziomie zdecydowanie wyższym, niż chociażby w sklepach czy kościołach. Jedynym uczciwym rozwiązaniem staje się zatem wycofanie się z tego absurdu w kolejnym rozporządzeniu Rady Ministrów, które zapewne wejdzie w życie od soboty. No chyba, że w taki właśnie sposób ekipa tzw. dobrej zmiany… odgrywa się na wrażym elektoracie. Klienci siłowni i klubów fitness to przede wszystkim dobrze sytuowani mieszkańcy wielkich miast, wśród których i lista PiS, i Andrzej Duda uzyskali poparcie śladowe…