Śledząc dyskusje o tym, co jest dobre dla państwa, jego finansów i gospodarki, trudno uciec przed wrażeniem fragmentaryczności i półprawd, stojących w opozycji do myślenia strategicznego. Tak naprawdę w Polsce od roku 1989 nie było klimatu dla rozwiązań o charakterze systemowym.
Podobnie rzecz ma się obecnie z podatkiem importowym. Mało kto traktuje to rozwiązanie kompleksowo, widząc jego plusy i minusy. W relatywizmie argumentacyjnym przeważa przedkładanie skutków nad przyczyny. A przecież kategorią obiektywizującą stosunek do podatku importowego jest polskie przedsiębiorstwo. Wszyscy powinniśmy dbać o interesy krajowego przedsiębiorcy wobec słabości (czy wręcz nieobecności) rodzimego kapitału, zmagań małych i średnich firm z globalną konkurencją, kilkunastoprocentowego bezrobocia, itd. Dlatego należy spojrzeć na podatek importowy z punktu widzenia polskiego biznesu.
Tymczasem albo postrzega się go w świetle wyższości podatków pośrednich nad bezpośrednimi (nie oszczędzając zresztą podatników także w tej drugiej kategorii) i ogranicza do łatwego dochodu budżetowego, albo czyni się z niego instrument ochrony rynku polskiego, żeby w końcu obudzić demona zagrożeń wynikających z funkcjonowania podatku. Każde z tych podejść ma swoje racje, jednak wszystkie one nacechowane są jednostronnością, gdyż brakuje im systemowego spoiwa.
Co więc stoi na przeszkodzie, aby nie przeważało „łatanie dziur w budżecie”? Brak strategii gospodarczej państwa, zaakceptowanej ponad podziałami i zawierającej rzeczywistą (a nie deklaratywną) i nienaruszalną wartość — rozwijanie polskiej przedsiębiorczości. Zdezaktualizowałoby się pytanie, co jest ważniejsze: wspieranie ubogich czy interes polskiego biznesu? Bezrobotny bowiem znajduje miejsce pracy, gdy firmy się rozwijają, a firmy się rozwijają, ponieważ płacą mniej — a nie więcej! — podatków. Z punktu widzenia jednostki gospodarczej staje się oczywiste, iż to, co mogłoby być dobre dla budżetu, jest niekorzystne dla przedsiębiorstwa. A przecież takiej rozbieżności być nie musi.
Dla finansów państwa zresztą obiektywnie korzystne jest ograniczanie wydatków. Optyka taka zyskuje na uprawnieniach, dopóki luka budżetowa nie stanowi jedynie różnicy między przychodami i wydatkami, ale jest — nie tylko metaforyczną — czarną dziurą, w której znikają (często w imię szczytnych haseł) publiczne pieniądze. Kuszący państwową kasę łatwy pieniądz z podatku importowego mógłby ją nadal psuć i właśnie dlatego budzi tyle kontrowersji. Jego poprzedniczką była — w latach 1994-96, o czym łatwo zapominamy — wartość celna powiększona o należne cło, pobierana na granicy przez urzędy celne ustanowione płatnikami. Czy ma to powrócić? Jak wiele zmieniło się na przejściach granicznych, żeby przypisać im kolejną czynność?
Jeśli weźmiemy pod uwagę, że 80 proc. krajowego importu stanowi zaopatrzenie, ukierunkowane na poprawę jakości i obniżenie ceny towaru na eksport (ostatnio i tak mało zyskowny) lub na rynek wewnętrzny, to staniemy wobec zwiększenia kosztów produkcji, zmniejszenia rentowności sprzedaży i konkurencyjności, zwiększenia szarej strefy oraz redukcji zatrudnienia. Wszystko to w klimacie recesji i superdrogiego kredytu na rozwój (bardziej na przetrwanie). Jak podatek importowy ma chronić polski rynek (które branże?), skoro na przykład przemysł przetwórstwa spożywczego — związany z rolnictwem — silnie akcentuje swój sprzeciw wobec pomysłów jego wprowadzenia?
Kto nie myśli o polskich przedsiębiorstwach w kategoriach fundamentów gospodarki i nie traktuje ich w perspektywie strategicznej, ten domyka koło absurdu.
Zdzisław Owczarek jest dyrektorem marketingu i rozwoju, prokurentem Inco-Veritas