Nerwowe przygotowania do brexitowego szczytu Rady Europejskiej (RE) w Brukseli wybiegają na ostatnią prostą.
O jego nadzwyczajności świadczy termin — w kalendarzach 28 prezydentów/premierów wolna była tylko niedziela. Theresa May konferowała z Jean-Claude’em Junckerem w środę i zapewne spotka się jeszcze w piątek. Po stronie wspólnotowej w tych dniach na pierwszy plan zdecydowanie wysuwa się przewodniczący Komisji Europejskiej (KE), a nie Donald Tusk, przewodniczący RE. Głównie dlatego, że to KE dysponuje ogromnym aparatem, który wraz z negocjatorami brytyjskimi spisał na 585 stronach warunki cywilizowanego rozwodu.
Unijni przywódcy brexitowym korowodem są już zmęczeni. W niedzielę wykluczają kolejne negocjacje i szlifowanie umowy — chcieliby szybko ją zatwierdzić oraz przyjąć deklarację na temat przyszłych relacji Unii Europejskiej ze Zjednoczonym Królestwem. Gdy wydawało się, że osiągnięto kompromis w najtrudniejszej sprawie, czyli granicy irlandzko-irlandzkiej — nagle rząd Hiszpanii przypomniał o problemie pozostawania w brytyjskich rękach Gibraltaru. Wydaje się jednak, że hiszpańskie weto nie grozi. Jeśli umowa o warunkach secesji zostanie zaakceptowana, to trafi do zatwierdzenia przez parlament brytyjski oraz europejski.
Spodziewana optymistyczna wiadomość z Brukseli nie będzie jednak decydująca. Kilka dni później zdecydowanie ważniejsza nadejdzie z Londynu — i raczej trudno spodziewać się czegoś pozytywnego. Theresa May na dramatycznym posiedzeniu jej rządu odniosła sukces, ale pyrrusowy — następnego dnia po zatwierdzeniu umowy posypały się dymisje ministrów. Ze względu na zarzuty zwolenników brexitu, uważających kompromis za upokarzający, szanse na zatwierdzenie umowy przez Izbę Gmin (łatwiej może pójść w Izbie Lordów) są niemal zerowe. © Ⓟ
Podpis: Jacek Zalewski