Dawni fabrykanci? Już ich w Łodzi nie ma. Mniejsi odzyskują jakieś budowle. Ale potentaci...
— Kiedyś spotkałem panią Edith von Scheibler. Mówiła, że jej synowie odwiedzą Łódź, pomyślą: może coś da się zrobić. Przyjechali, zobaczyli stare fabryki, złapali się za głowę i uciekli... Nie chcą, nie mają pomysłu. Bez koniunktury to, co warte zachowania, niszczeje. I nic nie można zrobić! — opowiada Ryszard Bonisławski, prezes Towarzystwa Przyjaciół Łodzi.
Gmachy umierają stojąc — bez maszyn, ludzi, kapitału. I pomysłu.
Miasta w mieście
W centrum Łodzi nadal imponują żywcem przeniesione z XIX wieku gigantyczne kompleksy: właściwie miasta, z ulicami, kolejką, domami dla robotników. Powybijane okna, powyrywane metalowe części. Czego nie zniszczyła rdza, zabrali pracowici złomiarze.
— Pracuje mniej niż jedna piąta zakładów, które działały przed 1989 rokiem — mówi Wojciech Szygendowski, miejski konserwator zabytków.
— Przyjeżdża wielu. Raczej z ciekawości. Takie wizyty dają nadzieję — wzdycha Andrzej Ośniecki, prezes Łódzkiej Specjalnej Strefy Ekonomicznej.
Inwestorów szuka, gdzie się da. W przyszłym miesiącu jedzie do Petersburga.
— Każdy myśli: wziąć butelkę wódki i po negocjacjach. Tyle że Rosjanie są dziś zupełnie inni... Ale pojadę. Po sukces! — dodaje z determinacją.
Niedługo do murów wyglądających nowego właściciela dołączy gmaszysko upadłego właśnie Uniontexu — dawnej fabryki Scheiblera. Na przykład secesyjna elektrownia. Rzadkość, witrażowe okna... W skład zespołu wchodzi jeszcze osiedle mieszkaniowe, szpital, folwark i przytłaczające wielkością: tkalnia, przędzalnia, wykańczalnia. Całość daje obraz rozmachu dawnych właścicieli. Można się zanurzyć w XIX wieku.
Dobrze że w ogóle
Jerzy Grohman to ostatni z rodziny wielkich przemysłowców łódzkich. Przed wojną do spółki Scheibler i Grohman należała największa włókiennicza firma w Europie. Do Łodzi wraca chętnie, ale we wspomnieniach. Do tej bogatej, pracującej pełną parą. Zrzekł się roszczeń do dawnego majątku. Nie widzi szans na wskrzeszenie dawnej „Ziemi obiecanej”:
— Właściwie Łódź to cmentarzysko budynków fabrycznych. Mówi się, że to zabytki. Niektóre warto zachować. Ale trudno, by w tych tysiącach budowli robić skansen architektury przemysłowej! Większość nie nadaje się już, by uruchomić w nich nową produkcję. Dzisiaj industrialne budowle stawia się inaczej. Inny kształt, architektura, wymagania, przepisy. Te nasze, stare nie bardzo pasują do współczesnych wymogów. Dla inwestorów bardziej atrakcyjny będzie plac. Dlatego te obiekty, których nie uzna się za warte zachowania, należałoby rozebrać. Tak to widzę...
Nikt pewnie by się nie odważył wysłać buldożerów, ale czas sam sobie poradzi. Zmurszałe mury w końcu się rozsypią. Zagłada XIX wieku w XXI stuleciu. Zbyt czarny scenariusz? Być może, bo widać kilka światełek w tunelu.
Politechnika Łódzka już w 1945 r. zajęła fabrykę Szai i Rosenblatta. Na własny pożytek wykorzystuje też pałacowe budowle rodziny Richterów, Schweikertów i tzw. młodych Francuzów (Paula Disermonta i rodziny La Motte) — wszystkie w pobliżu siedziby uczelni.
Wyższa Szkoła Ekonomiczno-Humanistyczna zainteresowała się innymi starymi ścianami — przy Pomorskiej 64 i 52. Jeszcze przed wojną pod „52” produkowano wyroby gumowe i przędzę wigoniową. Po wojnie — wyroby azbestowe... Śmiercionośny surowiec nie zniechęcił uczelni — zatriumfowała oryginalna sylwetka i użyteczność gmachu. Uczelnia kupiła też i remontuje dawną fabrykę Jakuba Kestenberga przy ul. Sterlinga — jeszcze niedawno zakłady konfekcyjne.
W końcu XIX wieku Józef Balé — w dzisiejszej siedzibie oddziału „Gazety Wyborczej” — produkował wyroby z gumy. Niby nic specjalnego: cegła, plan prostokąta, rytmicznie rozłożone okna. Zaleta: świetne położenie.
— Chcieliśmy budynku z charakterem. Fabryczne zabudowania w Łodzi zajmują wielkie powierzchnie. Takich połaci nie było nam trzeba. Budynek Balé był w sam raz — mówi Paweł Jędras, naczelny łódzkiej „Gazety Wyborczej”.
Archiwum Państwowe w Łodzi zajęło stare zakłady belgijskiego przemysłowca Emila Haeblera. Zdecydowało dobre usytuowanie, grube ściany i solidne stropy, wymagane dla archiwum.
Do pierwszej rewitalizacji łódzkiego zabytku architektury przemysłowej doszło tuż po wojnie. Biała Fabryka, czyli pierwsze zakłady Ludwika Geyera, wraz z pierwszym w mieście fabrycznym kominem zamierzano rozebrać. Na szczęście górę wziął pomysł urządzenia tam Muzeum Włókiennictwa.
— Na miejscu kilkupiętrowego, olbrzymiego gmachu miał się pojawić parking. Remont okazał się trudny, bo pierwsza wielka fabryka w Łodzi była zarobaczona, zaszczurzona, do cna zniszczona. A dziś — przyciąga ludzi z całego świata — opowiada Ryszard Bonisławski.
28 ha w centrum miasta (10 budynków fabrycznych i pałac) ma nowego gospodarza — francuską firmę Apsys, z kapitałem Rothschildów. W imperium Poznańskich powstanie hotel, centrum mody, miasteczko nauki dla dzieci, multikino z 15 salami i salą koncertową na 700 miejsc, basen, centrum fitness, hipermarket, restauracje, puby i dyskoteka. Wartość inwestycji: około 800 mln zł. Tylko te formalności: urzędnicy, w mieście nękanym 20-proc. bezrobociem, wcale się nie spieszą... Nic to. Prace ruszą w maju.
Cerber z rozsądkiem
Każda zmiana w fabryce z rejestru zabytków wymaga zgody konserwatora. Te z ewidencji zabytków chroni tylko prawo lokalne, czyli zapisy w planie zagospodarowania, co umożliwia mniej rygorystyczne podejście do adaptacji i remontu.
— Musimy ingerować, ale staramy się z umiarem. Mury zewnętrzne i konstrukcja zachowały się właściwie w nienaruszonym stanie, zwłaszcza w budynkach poniemieckich. Gorzej z fabrykami żydowskimi — te budowano o wiele oszczędniej — opowiada Wojciech Szygendowski.
— Marzeniem konserwatora pozostaje, by fabryki zachowały zewnętrzną fasadę, także specyficzny rodzaj okien (o drobnych podziałach), a to już duży problem... Bo takie okna kosztują majątek. Tu się zaczynają targi. Inwestor kupił na przykład hektarową fabrykę z pół tysiącem okien, no i okazuje się, że drugie tyle trzeba na ich wymianę... — kontynuuje konserwator.
Paweł Jędras przyznaje, że gdyby nie przyrzeczenie elastycznego podejścia opiekuna zabytków, Agora by się za renowację nie wzięła.
— W naszym gmachu zachowaliśmy pierwotną fasadę jedynie od ulicy. Odnawianie cegły jest bardzo kosztowne — mówi.
Ceny? Fabrykę Wewera u zbiegu Kopernika i Wólczańskiej — wraz z eklektycznym pałacykiem — wyceniono na ponad 2 mln zł. Dla poważnych inwestorów to bynajmniej nie krocie. Ale właśnie krocie trzeba w to wpakować, by do odnowionych wnętrz wstawić meble czy maszyny.
U innych
Przykładami adaptacji wnętrz przemysłowych na Zachodzie łódzki konserwator sypie jak z rękawa. Helsinki: w starych fabrykach — mieszkania. W Łodzi przymierzano się nawet, by tak zaadaptować fabrykę Poznańskiego. Ale jest za szeroka. Szwajcaria: choćby samograj — korty tenisowe. Wylać podłogę, dodać dmuchawy i oświetlenie, postawić siatkę — i gotowe; bardziej wyrafinowane pomysły to teatr, galeria: wystarczą gołe, ceglane ściany, z lekka pobielone, kolor i światło, krzesła. Najsławniejsza adaptacja wnętrz industrialnych to stare doki londyńskie — powstało tam muzeum i cała dzielnica mieszkaniowa. Problem w tym, czy w biednej, bezrobotnej Łodzi takie inicjatywy przyniosłyby jakiś dochód inwestorom.
— Jedna z dróg to ożywienie turystyczne. Spożytkowanie unikalnej w świecie łódzkiej atmosfery. Pewnie dobry efekt dałby fabryczny skansen, w którym jeździłaby stara kolej i gdzie przypominałoby się rzemiosła z minionych wieków. Ale na to trzeba dużych pieniędzy... — martwi się Ryszard Bonisławski.
Beczki Grohmana
W wielkim, pięknym i zrujnowanym kompleksie fabrycznym, tzw. Beczkach Grohmana, utworzono Łódzką Specjalną Strefę Ekonomiczną. Andrzej Ośniecki, prezes zarządu strefy szuka chętnych. Stawia na offset.
— W końcu premier Miller dał nadzieję, że w Łodzi offset będzie! — mówi.
Jeden efekt offsetu już w Łodzi mamy. Beczki Grohmana chciał sprzedać francuskiemu producentowi siedzeń samochodowych. Projekt adaptacji hal pofabrycznych i symulacja budowy nowego budynku wskazały, że Francuzi w stary zainwestowaliby 8, a w nowy 12 mln zł.
To miał być szósty oddział Faurecji w Polsce. I co? W kuluarach mówi się, że firma wybrała Rumunię. Powód oficjalny: niższe tam koszty pracy i brak odpowiedniej infrastruktury w Polsce. Albo przegrana francuskich mirage.
Nad kontraktem Ośniecki pracował szmat czasu. Trudno... Beczki Grohmana (dwie pofabryczne hale w centrum miasta) prawdopodobnie przejmie polska Dakri, produkująca mrożone pieczywo.
— Są dostawcami supermarketów i hipermarketów i chcą — wskutek umów offsetowych — wejść na rynek niemiecki, by zaopatrywać amerykańską armię — mówi o sensie tej operacji.
Beczki Grohmana to hale parterowe. Gorzej z kilkupiętrowymi fabrykami — na przykład czterokondygnacyjną przędzalnią cienką (11 tys. mkw.), też niegdyś należącą do Grohmanów... Ale Ośniecki już prowadzi rozmowy z rektorem Uniwersytetu Łódzkiego prof. Wiesławem Pusiem. Uczelnia dzięki offsetowi ma bowiem dostać 250 mln zł.
— Ten budynek jest idealny do adaptacji na laboratoria czy siedzibę komitetu zarządzającego funduszami offsetowymi. Byle tylko coś tam zrobić! — gorączkuje się Ośniecki.
„Ja bym chciał, aby moja Łódź rosła, by miała wielkie pałace, zielone piękne ogrody i w ogóle żeby był wielki ruch, wielki handel i wielki pieniądz” — marzy lekarz Dawid Halpner w Wajdowej adaptacji „Ziemi obiecanej”.
Andrzej Ośniecki nie jest tak idealistyczy i bezkrytyczny. Będzie szczęśliwy, kiedy stare mury, które widziały Scheiblerów czy Grohmanów, zobaczą nowych właścicieli. Wie, że szczęście trzeba uprosić, wychodzić, wystać w kolejkach do gabinetów prezesów koncernów. Znęcić marketingiem na wielką skalę i zachętami — w postaci ulg i zwolnień dla inwestorów.
Inaczej szczęście pójdzie gdzie indziej. Na przykład do Rumunii.