Wszystko, co warto wiedzieć o rynku ropy

Włodzimierz Uniszewski
opublikowano: 2008-07-22 22:32

Jeśli spojrzeć na  historyczne notowania ropy naftowej można się przekonać, że jej metaforyczne miano czarnego złota nie jest wcale przesadzone. Choć metafora ma zapewne wyrażać jej życiodajną dla gospodarki użyteczność, to jednak wzrost pieniężnej wartości surowca w okresie 35 lat budzi jeszcze większy respekt.  Czarne złoto okazało się bowiem bardziej drogocenne niż sam żółty kruszec.

W 1972 roku, tuż przed wybuchem pierwszego kryzysu naftowego, baryłka ropy kosztowała 3,6 dolara, a za uncję złota płacono 58 USD. Od tego czasu ropa zdrożała czterdziestokrotnie, a złoto siedemnastokrotnie. Realna cena baryłki ropy wzrosła blisko sześciokrotnie. Ropa pozostawiła w pobitym polu nie tylko złoto, ale też akcje i nieruchomości.

Pierwszy szok naftowy z 1973 roku zakończył powojenny okres stabilnego wzrostu ceny ropy o ok. 2 proc. rocznie. Odtąd notowania surowca poruszają się w wieloletnich cyklach o dużej amplitudzie, ale mimo korekt średnioroczny przyrost wyniósł w tym okresie blisko 11 proc. Pierwsza hossa w latach 1973-75 wywindowała jej cenę trzykrotnie. Kolejny szok w latach 1979-81 związany z kryzysem irańskim spowodował wzrost ceny o 150 proc. Warto zauważyć, że obie hossy miały miejsce w okresie nie tylko politycznych napięć, ale także bardzo luźnej polityki pieniężnej w USA.

Stłumienie oczekiwań inflacyjnych na początku lat 80. i wzrost wydobycia surowca poza Bliskim Wschodem na wiele lat zepchnęło ropę w cień aktywów finansowych, a cena baryłki spadła trzykrotnie do minimum na poziomie niespełna 12 USD w roku 1998. Od tego czasu jednak ropa z brzydkiego kaczątka przeistoczyła się w rynkową gwiazdę, zyskując w sumie 1100 proc. W roku 2004 pokonała szczyt z 1980 r. i od tego czasu podrożała czterokrotnie, co czyni obecną hossę bezprecedensową.

Nic dziwnego zatem, że przyczyny i możliwy zasięg tej hossy prowokują zażartą debatę. Jedna ze stron podnosi argumenty natury fundamentalnej, wskazując na nierównowagę między podażą a popytem wywołaną globalnym ożywieniem gospodarczym, kurczeniem się złóż oraz niedoinwestowaniem wydobycia. Oponenci natomiast uważają te argumenty za naciągane, szukając wyjaśnienia raczej w czynnikach monetarno-spekulacyjnych. Mimo racjonalnego jądra pierwszego poglądu, drugie z tych stanowisk wydaje się bliższe prawdy.

W latach 2002-2005 światowy popyt na ropę rósł w tempie 2 proc. rocznie, a w okresie 2006-2007 spadł do poziomu 1,1 proc. rocznie. Mimo większego od tej średniej wzrostu spożycia w Indiach i Chinach kraje te mają zbyt mały udział w światowej konsumpcji, by sprowokować kilkukrotną zwyżkę ceny surowca w tak krótkim czasie. Zużywają one łącznie niecałe 13 proc. rocznej produkcji, podczas gdy udział USA, gdzie popyt nie rośnie, wynosi 24 proc. Niedawne redukcje subsydiów do paliw w krajach Azji z pewnością ograniczą tamtejszą konsumpcję. Nawet zwolennicy teorii popytowej zakładają, że dzienny popyt przewyższał w I półroczu  podaż o 5 mln. baryłek przy dziennej produkcji na poziomie 82 mln. baryłek. Ponieważ liczba ta jest na granicy błędu statystycznego, trudno uznać, że podwojenie ceny ropy w ciągu roku jest pochodną szczególnej presji popytowej.

Skoro nie sposób przekonująco wyjaśnić tego skoku cenowego eksplozją popytu, może jego przyczyną jest gwałtowny spadek podaży? Producenci ropy nie zmniejszyli jednak w tym okresie wolumenu produkcji. Koncepcja ta nie wytrzymuje też prostego testu empirycznego. Podczas kryzysu w roku 1973 Zachód został odcięty od dostaw paliw. Przed stacjami benzynowymi ciągnęły się kilometrowe kolejki i przebąkiwano o racjonowaniu. Nic takiego nie miało miejsca tym razem. Paliwa wszędzie było i jest w bród, a gdyby baryłka ropy potaniała nagle do  poziomu 100 USD, nie spowodowałoby to z pewnością  skokowego wzrostu konsumpcji.

Zwolennicy teorii fundamentalnej często powołują się na teorię geologa Marka Hubberta z 1956 r., wg. której wydobycie zmierza do szczytu w tempie geometrycznym, a po jego osiągnięciu będzie stopniowo maleć. W przypadku wydobycia w USA sprawdziła się prognoza przewidująca ten szczyt ok. 1970 r. Taki scenariusz jest realistyczny, a ludzkość będzie musiała w końcu pomyśleć o substytutach ropy. Tyle że według wszelkiego prawdopodobieństwa globalny szczyt wydobycia jeszcze nie nastąpił, a wielkość udokumentowanych rezerw może jeszcze rosnąć wraz z rozwojem eksploracji, która od 2000 r. wzrosła aż o 400 proc. Rezerwy są szacowane obecnie na 1,24 bln. baryłek, czyli ok. 40 lat obecnego spożycia. Od 2001 r. wzrosły one o 107 mld. baryłek  i mimo wzrostu konsumpcji zwiększyły się o 36 proc. od 1987 r. Zatem prognozy rychłego szoku podażowego i niebotycznych cen są raczej typowym dla każdej hossy elementem wzmacniania siły trendu i dopasowywania uzasadnień do sytuacji na rynku.

Wyjaśnienia odwołujące się do rynkowej nierównowagi mają słabe punkty.  Można więc założyć, że za niedawnym wyjątkowo gwałtownym wzrostem ceny ropy sugeruje stał nie tyle większy realny popyt na surowiec, ile silny spekulacyjny popyt na sam wzrost notowań surowca. Nie bez powodu to przyspieszenie wzrostu zbiegło się z wybuchem kryzysu finansowego i spowolnieniem amerykańskiej gospodarki, które teoretycznie powinno ograniczać popyt na surowce. Malejąca szybko atrakcyjność aktywów finansowych i nieruchomości skierowała  strumień  kapitału finansowego na rynki surowcowe, znacznie mniej płynne niż rynki akcji czy obligacji, co spotęgowało ruch cen.

Podjęta przez kapitał finansowy próba przekształcenia surowców w nową klasę aktywów wywołała cenowy szok, który obciąża walczącą z kryzysem finansowym światową gospodarkę. Ten szok to dodatkowy koszt deflacji cen tradycyjnych aktywów po latach monetarnego boomu. Ponieważ zaś elementem kryzysu  jest też słabnący dolar, ucieczka w surowce stanowi ponadto formę ochrony przed jego dalszą deprecjacją.

Surowce, poza metalami szlachetnymi, nie były wcześniej postrzegane jako przedmioty inwestycji. Nie przynoszą dochodu w postaci odsetek czy dywidend, a trzeba ponosić koszty ich składowania. Ich przeznaczeniem jest zużycie, nie długotrwała akumulacja. Ponieważ nie ma dla nich żadnego waluacyjnego benchmarku, jak stopa dywidendy czy wskaźnik C/Z, liczy się tylko napływ gorącego kapitału.

Kiedyś bezpiecznikiem chroniącym przed spekulacyjną gorączką na rynkach towarowych była wymuszona regulacjami dominacja transakcji zakończonych fizyczną dostawą. Dopiero w połowie lat 80. zaczął się rozwijać rynek kontraktów na ropę. Od roku 1991 zaczęto zwiększać limity na transakcje nie wymagające fizycznego obrotu. Od tego czasu liczba transakcji spekulacyjnych wzrosła dwukrotnie do ok. 70 proc., a ostatnie lata przyniosły eksplozję popytu finansowego. Zmieniło to cały mechanizm ustalania ceny. Wraz z rozwojem rynku terminowego kurczył się rynek transakcji spot i dochodziło na nim coraz częściej do prób manipulacji. W końcu producenci ropy zdecydowali, że funkcję cenotwórczą przejmie rynek futures. Obecnie np. na rynku ropy Brent cenowym benchmarkiem jest ważona wolumenem transakcji średnia dziennych kwotowań wszystkich serii kontraktów. Bieżącą cenę ropy determinują zatem transakcje terminowe, czyli prognozy dotyczące jej przyszłej ceny.  

W 1998 r. w indeksy surowcowe zaangażowanych było zaledwie 10 mld. dolarów. Obecnie całkowita kwota inwestycji w surowce jako aktywa sięga 215 mld. USD i tylko w styczniu i lutym b.r. wzrosła o 30 mld. Do zakupów przystąpiły nie tylko fundusze hedgingowe, ale też indeksowe, emerytalne oraz indywidualni inwestorzy za pośrednictwem rożnego rodzaju instrumentów, jak fundusze ETF czy lokaty strukturyzowane. Szczególnie niebezpieczna jest rola funduszy indeksowych, które mechanicznie zwiększają alokację w indeksy surowcowe wraz ze wzrostem wartości rynku, co stymuluje dalszy wzrost cen

Hossa na rynku surowców jak żadna inna generuje fundamentalny konflikt między zyskami jej beneficjentów, a interesem całej gospodarki. Przeciętna amerykańska rodzina na samą benzynę wyda w tym roku prawie 2 tys. dolarów więcej niż w ubiegłym. Powiązanie cen żywności z cenami paliw przez niefortunny projekt biopaliwowy winduje inflację. Trwa właśnie największy w historii transfer amerykańskiego bogactwa, jak mówi znany inwestor Boone Pickens. Ponieważ przypomina to zbytnio grę o sumie zerowej, nie mogą dziwić podejmowane przez władze polityczne próby stłumienia hossy za pomocą zaostrzenia zasad obrotu terminowego.

Zwiększenie depozytów na rynku terminowym czy ograniczenie limitów inwestycyjnych może przyspieszyć przesilenie, biorąc pod uwagę obecny mechanizm cenowy na rynku ropy. Jej notowania rosły ostatnio hiperbolicznie, a pojawienie się prognoz z astronomicznymi kursami nawet powyżej 200 USD za baryłkę może zwiastować odwrócenie trendu.