Wzrost wynagrodzeń w Polsce osiąga bardzo wysokie poziomy. Moim zdaniem stanowi to zagrożenie dla gospodarki poprzez zwiększenie ryzyka utrwalenia wysokiej inflacji. Część ekonomistów uważa jednak, że to nie szybko rosnące wynagrodzenia są problemem, lecz zbyt szybko rosnące zyski firm, a polityka antyinflacyjna powinna zmierzać do ograniczenia zysków, a nie wygaszenia dynamiki płac. Oto moja odpowiedź na te argumenty: powinniśmy ograniczyć wyścig płac i cen, a nie koncentrować się na walce z zyskami, bo tylko w ten sposób ustabilizujemy inflację i stworzymy podwaliny pod stabilny wzrost, w którym wynagrodzenia będą mogły rosnąć nawet szybciej niż zyski.

W grudniu przeciętne wynagrodzenie w sektorze przedsiębiorstw wzrosło o 11,2 proc. r/r, znacznie szybciej niż w listopadzie i najszybciej od lipca 2008 r. Na razie nie jest jasne, czy ostatnie przyspieszenie płac wynika z procesów czysto rynkowych, czy też może jest efektem nienaturalnych przesunięć w wypłatach premii, związanych ze zmianami systemu podatkowego i pandemią (w grudniu 2020 r. premii na pewno było mniej). Ale trzeba brać pod uwagę możliwość, że jest to przejaw reakcji płac na wysoką inflację. Stoimy tym samym przed ryzykiem rozkręcenia spirali płacowo-cenowej, która utrzyma inflację na wysokim poziomie i utrudni stabilizowanie gospodarki. Możemy stanąć przed nieprzyjemnym wyborem: albo zaakceptujemy długotrwałe utrzymywanie inflacji powyżej 5 proc., albo będziemy musieli tak mocno zaostrzyć politykę pieniężną, że wprowadzimy gospodarkę w recesję. Nie wiem, czy stoimy przed tym wyborem już dziś, ale im więcej sygnałów wyścigu płac i cen, tym większe ryzyko.
Trwałe utrzymywanie wysokiej inflacji nie będzie korzystne dla gospodarki, w wielu powodów. Przede wszystkim doprowadzi do trwałej deprecjacji waluty, co wprawdzie utrzyma atrakcyjność kraju jako miejsca do outsourcingu miejsc pracy, ale utrudni pozyskiwanie kapitału zagranicznego na innowacje i nowe technologie poprzez podnoszenie premii za ryzyko. Ponadto, zbliżona do dwucyfrowych poziomów inflacja będzie utrudniała ludziom i firmom podejmowanie długookresowych decyzji finansowych i inwestycyjnych, mogąc w ten sposób obniżać wzrost produktywności. Wreszcie, trzeba też przypomnieć najbardziej banalny argument przeciw wysokiej inflacji – ludzie jej po prostu nie lubią i nie chcą. Nastroje społeczne będą lepsze przy 3-procentowej inflacji i 8-procentowym wzroście płac, niż przy 8-procentowej inflacji i 13-procentowym wzroście płac, choć w obu scenariuszach płace realne będą rosły w podobnym tempie. Podejrzewam, że nawet lewicowi ekonomiści nie akceptują obecnej inflacji, bo też apelują o jej obniżenie – tylko odmiennymi metodami niż ekonomiści ze szkół bardziej klasycznych.
Gdy napisałem na Twitterze, że płace w Polsce rosną za szybko, Jan Zygmuntowski, ekonomista z Akademii Leona Koźmińskiego, odpowiedział: „Zbijać to trzeba zyski i marże, a nie płace. Co to jest za stawianie sprawy, że ludzie mają płacić stagnacją bo gaz i energia drożeją, a firmy i właściciele kapitału wyciskają więcej”. Czy ma rację? Czy powinniśmy przestać koncentrować się na płacach, a zacząć koncentrować się na zyskach i marżach firm, które – jak słusznie zauważa Zygmuntowski – są wysokie? Nie.
Marże firm obecnie rzeczywiście są wysokie i sam poświęcałem temu zjawisku wiele miejsca w ostatnim roku, zanim jeszcze trafiło ono na łamy twitterowych awantur. Ale nie na tym powinna koncentrować się polityka makroekonomiczna.
Polityka makroekonomiczna powinna koncentrować się na tym, co kontroluje, czyli na popycie, oczekiwaniach i na ogólnej dynamice cen. Inflacja oznacza rosnące ceny produktów, a wzrost wynagrodzeń oznacza rosnącą cenę pracy. Mamy więc potencjalnie do czynienia z wyścigiem cen. Firmy akceptują rosnącą cenę pracy, bo wiedzą, że przerzucą ją na ceny produktów. Później pracownicy widzą rosnące szybciej ceny produktów i żądają podniesienia wynagrodzeń. Wyścig się rozkręca. I to ten wyścig jest problemem, a nie sam wzrost płac. Jeżeli płace rosną w reakcji na wzrost wydajności pracy, lub nawet nieco szybciej, to bardzo dobrze. Gdy jednak rosną w reakcji na oczekiwaną inflację, to bardzo źle. Ten wyścig można utrzymać w ryzach poprzez politykę zarządzania popytem, czyli zmiany stóp procentowych i deficytu budżetowego. O ogólnej dynamice cen decyduje bowiem w dużej mierze (pomijając światowe wahania cen surowców i walut) relacja między popytem. a zdolnościami wytwórczymi gospodarki. Ogólne ceny rosną za szybko wtedy, gdy popyt jest wysoki w relacji do zdolności wytwórczych. Sterowanie popytem jest rolą polityki makroekonomicznej. Jest to tym łatwiejsze im bardziej wiarygodny jest bank centralny, ponieważ przy dużej wiarygodności władz pieniężnych skłonność firm i pracowników do zwiększania swoich żądań będzie niższa.
Marże natomiast nie zależą od polityki makroekonomicznej. Na marże można spojrzeć jak na ceny relatywne – ceny sprzedawanych produktów w relacji do cen czynników produkcji. Polityka makroekonomiczna wpływa na ogólny poziom cen, ale nie wpływa na ceny relatywne i marże firm. Marże zależą od konkurencji rynkowej, technologii, siły przetargowej pracowników i pracodawców, czyli od struktury gospodarki i instytucji społecznych. Co więcej, wzrost marż nie może być przyczyną inflacji, bo inflacja jest ogólnym wzrostem cen, a marże są zmianą relatywną cen. O poziomie polskiej piłki nie decyduje to, czy Lech wygra z Legią, ale to, jak daleko te kluby zajdą na arenie międzynarodowej. Tak samo o ogólnym poziomie cen nie decyduje to, czy wyższe jest wynagrodzenie pracy czy kapitału, ale jaka jest ich łączna wysokość w relacji do wielkości produkcji.
Jeżeli już istnieje jakaś zależność, to przebiegająca od inflacji do marż. W warunkach wysokiej inflacji firmom jest łatwiej podnosić marże, ponieważ często udaje im się szybciej podnosić ceny produktów niż podnoszą płace. Choć to powinno być zjawisko przejściowe. Warto zauważyć, że dzisiejszy czas wysokich marż nadszedł po kilku latach bardzo chudych pod tym względem.
Czy to oznacza, że polityka gospodarcza nie może wpływać na marże? Czy nie ma żadnego wpływu na wielkość wynagrodzeń w relacji do wielkości zysków? Wcale nie, tego nie twierdzę. Postulat, aby udział płac w podziale dochodu się zwiększał , jest mi zasadniczo bliski. Im większy będzie udział płac w PKB, tym mniejsze będą nierówności i napięcia społeczne, a wyższy standard życia. Droga do tego celu nie wiedzie jednak przez kontrolę marż w warunkach wysokiej inflacji. Warto zauważyć, że na przykład zafiksowane na niskiej inflacji Niemcy miały w ostatnich dekadach wyższy udział płac w PKB niż bardziej uprzejme dla inflacji Włochy czy Francja. Udział płac w PKB może zwiększać się dzięki różnym rozwiązaniom: szerszemu dialogowi społecznemu (co w Polsce będzie trudne), polityce płacy minimalnej, dbałości o konkurencyjność rynków itd. Nie ma to natomiast wiele wspólnego z bezpośrednią kontrolą marż, o co apeluje Jan Zygmuntowski.
Trzeba dziś w Polsce bardzo uważnie ważyć ryzyka. Jeden rok z ujemną dynamiką realną wynagrodzeń może być nieprzyjemny, ale będzie dużo mniej niebezpieczny, niż przegrzanie gospodarki, które może skończyć się głęboką recesją. Spowolnienie lub płytka recesja nie wywołają wielkich szkód, natomiast głęboka recesja, która byłaby efektem przegrzania, mogłaby zniszczyć na długie lata potencjał produkcyjny gospodarki. Dziś ustabilizowanie gospodarki i ograniczenie ryzyka nadmiernie wysokiej i długotrwałej inflacji jest więc ważniejsze niż dbałość o wysoki realny wzrost płac. Drugie przyjdzie, gdy zapewnimy pierwsze.