Statystyczny obywatel Polski, Czech, Węgier czy Słowacji doskonale wie, że jego kraj w przyszłym roku wstępuje do Unii Europejskiej. Natomiast przynależność czterech wymienionych państw do Grupy Wyszehradzkiej, zwanej V4 (Visegrad Four), jest dla ich mieszkańców abstrakcją. I trudno się temu dziwić, skoro ów powołany w 1991 r. polityczno-konsultacyjny twór stopniowo obumierał, aby ożywić się przed finiszem negocjacji kandydatów do UE z Brukselą.
Wczorajsze spotkanie czterech prezydentów w Budapeszcie służyło głównie sformułowaniu odpowiedzi na pytanie postawione w tytule komentarza. Jego pierwsza, hamletowska część nie sprawiła kłopotu — BYĆ! Znacznie gorzej z drugą... Najgorętszym orędownikiem trzymania się V4 razem w początkowej fazie członkostwa w UE pozostaje Polska. Staramy się przekonać partnerów, iż da to efekt synergii, czyli wzmocnienia sumy wysiłków podejmowanych osobno. Trzeba jednak mieć świadomość, że dla UE kategoria jakiejś tam Grupy Wyszehradzkiej formalnie nie istnieje i każdy jej członek traktowany jest odrębnie. Zresztą życie dowiodło, że i państwom V4 z trudem udaje się znaleźć punkty wspólne. A zatem realnie mogą one stanowić w przyszłości tylko dyskusyjną podgrupę UE. Podawanej za przykład konstrukcji Beneluksu nie da się skopiować.
Polska ma w wyszehradzkim czworokącie komfortową sytuację, ponieważ utrzymujemy dobre stosunki ze wszystkimi partnerami i stoimy z boku ich konfliktów — a to o zaporę na Dunaju, a to o Kartę Węgra, a to o dekrety Benesza — rozpalających społeczeństwa i powodujących obrażalstwo polityków. Niestety, nawet owi bliscy partnerzy nie chcą nas wesprzeć w godzinie dziejowej próby, czytaj — w walce o zachowanie parytetu głosów ustalonego w Nicei...