Czytelnik niniejszego tekstu jest mądrzejszy od autora o rosnącą z każdą godziną wiedzę na temat wyników eurowyborów, która płynie z bieżących serwisów informacyjnych — między innymi z naszej strony www.pb.pl. Ogólne wyniki partyjne zostaną do końca dnia rozpisane na konkretne osoby i poznamy listę szczęśliwców, którzy wygrali pięcioletnie ciepłe posady w Strasburgu i Brukseli.
Poza wąskim gronem kandydatów, mających realne szanse na zdobycie mandatów, nikt w Polsce nie potraktował wczorajszych wyborów do Parlamentu Europejskiego poważnie. Nawet rywalizujące partie — których najważniejsi politycy na ogół nie kandydowali — potraktowały niedzielne głosowanie jako poligon przed wojną o władzę w kraju. Wybuchnie ona lada dzień, po nieuchronnym skróceniu kadencji parlamentu i rozpisaniu przedterminowych wyborów do Sejmu i Senatu. Stara wojskowa zasada głosi, że „im więcej potu na poligonie, tym mniej krwi w boju” — jednak sztabom wojsk uczestniczących w euromanewrach nawet nie chciało się wypocić... Charakterystycznym zjawiskiem było oszczędzanie wyborczych pieniędzy, z myślą o ciężkiej kampanii krajowej.
Wśród przyczyn frekwencyjnego krachu — nie tylko w Polsce — na plan pierwszy wysuwa się zlekceważenie, czy wręcz odrzucenie samej instytucji Parlamentu Europejskiego. Weszliśmy do Unii już posiadającej dwa gmaszyska PE, w Strasburgu i Brukseli, zatem nie wypada nam podważać sensu jego istnienia. Jednak trudno uciec od refleksji, że znacznie bardziej efektywne byłoby okresowe delegowanie europosłów przez parlamenty krajowe ze swego składu — kilka razy w roku po kilka dni. Parlament w stałej obsadzie, z gigantyczną machiną obsługi, jawi się najczystszym wykwitem unijnej biurokracji i przerostem formy nad treścią.
Najnowsze dane o wynikach wyborów na www.pb.pl