Perspektywa wcześniejszych wyborów zachęca do walki o wyższe pensje. To się może odbić na budżecie.
Szybki wzrost gospodarczy, a także gorący klimat polityczny sprzyjają protestom na tle płacowym. Widmo wcześniejszych wyborów powoduje, że politycy chętniej nadstawiają uszu na żądania społeczne. Tym razem w kolejce po podwyżkę ustawiają się celnicy i pracownicy skarbówki.
Rząd dał sygnał
— Wcale mnie to nie dziwi. Tym bardziej że rząd dał sygnał, iż protestujące liczne grupy społeczne mogą się spodziewać pozytywnego odzewu. W sytuacji rosnących napięć na rynku pracy, a także w przededniu wcześniejszych wyborów, ludzie dostrzegli swoją szansę. Widzą, że mogą na tym wygrać, czemu trudno się dziwić — uważa Ryszard Petru, główny ekonomista Banku BPH.
Tydzień temu rząd odpowiadając na czerwcowe postulaty Solidarności obiecał m.in. podniesienie minimalnego wynagrodzenia do 1126 zł, czyli do 40 proc. przeciętnej pensji w gospodarce narodowej, i 9,3-procentową podwyżkę w budżetówce. Zapewnił też, że wystąpi z inicjatywą ustawodawczą gwarantującą wzrost płac w najbliższych latach dla wszystkich grup zawodowych pracujących w ochronie zdrowia.
Początek spirali
Celnicy i pracownicy skarbówki chcą zarabiać o 1,5 tys. zł więcej. Jeśli rząd się na to zgodzi, będzie to kosztowało budżet około 1,2 mld zł rocznie.
— To spora kwota i poważny koszt dla budżetu — uważa Maciej Krzak, ekonomista Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan.
Jego zdaniem, przyznanie podwyżek jednej grupie zawodowej może inne zachęcić do eskalacji żądań .
— To nakręci spiralę — po celnikach i pracownikach skarbówki mogą odezwać się pielęgniarki, górnicy, nauczyciele i kolejarze. A zwiększanie deficytu w naszej sytuacji nie jest dobrym rozwiązaniem. Powinniśmy robić wszystko, by go zlikwidować — uważa Maciej Krzak.
Węgierską ścieżką
Zdaniem Ryszarda Petru, skutek budżetowy przyznania podwyżek skarbówce oraz celnikom byłby negatywny.
— Obawiam się, że na tym się nie skończy. Rząd daje miliard tu, miliard tam i realizuje obietnice, na które nas nie stać. Mam wrażenie, że powielamy wariant węgierski: politycy zaczynają realizować werbalne obietnice, których budżet może nie wytrzymać. Przeraża mnie ta perspektywa. Wydawało się, że Polacy są bardziej odpowiedzialni — mówi ekonomista Banku BPH.
Jego zdaniem, konsekwencje takiej polityki mogą być dla nas bolesne: w obliczu szybko rosnących wynagrodzeń firmy będą zmuszone podnosić ceny. To spowoduje, że nasze produkty będą mniej konkurencyjne od czeskich, słowackich czy węgierskich.
— To oznacza spadek konkurencyjności naszych przedsiębiorstw, niższy wzrost gospodarczy i wolniejszy spadek bezrobocia, niż miałoby to miejsce w sytuacji, gdyby pensje rosły proporcjonalnie do wzrostu wydajności. Jednak w Polsce chce się wszystkim dać po równo — uważa Ryszard Petru.