Sięgasz po poradniki i książki motywacyjne. Słuchasz podcastów, coachów, chłoniesz webinary, uczestniczysz w programach mentoringowych. Prosisz HR o własnego coacha, bo wiesz, że trzeba inwestować w siebie. Ostatnio wciągnęły cię zajęcia z uważności — medytacja, oddech, spokój. Czujesz, że to ważne dla twojej kariery, kreatywności, zdolności przywódczych, ale nie zatrzymujesz się na sobie. Dbasz o zespół. Twoi ludzie mają dostęp do psychologów, trenerów, warsztatów z empatycznej komunikacji. W przerwach między projektami joga, mindfulness, regeneracja.
Witamy w kulturze rozwoju osobistego — korporacyjnej religii naszych czasów. Ma wspierać liderów, specjalistów i pracowników na pierwszej linii w osiąganiu celów, poprawie jakości życia i lepszym rozumieniu samych siebie.
A co, jeśli powiem ci, że ten rozwój — choć modny, kosztowny i oblepiony pozytywnymi hasłami — nie zawsze jest tak pożyteczny, jak przekonują jego apostołowie? Nie zrozum mnie źle — sam wolę uczestniczyć w dobrze poprowadzonym seminarium eksperckim niż nie mieć takiej możliwości. Szczerze? Nie protestowałbym także przeciwko temu, by polecieć do USA i razem z Tonym Robbinsem, mistrzem motywacyjnej iluzji kontroli, przespacerować się po rozżarzonych węglach. Ale dziś, pozwól, że wcielę się w adwokata diabła i pokażę ci trzy powody, dla których ten potężny przemysł nadziei powinien wzbudzać w tobie zdrową dawkę nieufności.
Hodowla indywidualistów
Główne zastrzeżenie krytyków branży self-help sprowadza się do tego, że zbyt często promuje ona toksyczny indywidualizm. Umieszcza jednostkę w epicentrum wszechświata, spychając na margines szerszy kontekst społeczny. Sesje coachingowe, warsztaty i praktyki medytacyjne kładą nacisk na introspekcję, samodoskonalenie i pogoń za osobistymi celami, co nierzadko prowadzi do przesadnego skupienia na własnym ego. Człowiek, pochłonięty analizą swoich atutów, słabości i ambicji, traci z pola widzenia relacje z innymi oraz odpowiedzialność za wspólnotę.
Narracje charyzmatycznych guru, głównie z USA, to na ogół wizje sukcesu jako indywidualnego triumfu, w którym liczy się głównie własna determinacja. To może rodzić egoizm — jeśli jesteś najważniejszy, potrzeby innych schodzą na dalszy plan. W skrajnych przypadkach prowadzi to do narcyzmu, czyli współpraca ustępuje miejsca rywalizacji i samouwielbieniu. Praca zdalna lub hybrydowa tylko pogarsza sytuację.
Paradoks współczesnych firm — liderzy wychwalają pracę zespołową, a jednocześnie wysyłają pracowników na szkolenia propagujące indywidualne ambicje, co sprzyja unikaniu trwałych zobowiązań. W rezultacie nawet najlepiej zorganizowane wyjazdy integracyjne nie przekształcają grupy ludzi zorientowanych na własną korzyść w zgraną drużynę biznesową. Raphael Glucksmann, francuski lewicowy polityk i filozof, przywołuje rozmowę z emerytowanym hutnikiem, który opowiadał o poczuciu wspólnoty wyniesionym z pracy w fabryce i działalności związkowej. Robotnik był zaskoczony, że jego synowie, mimo że żyją w dostatku, zamknięci w swoich domach, zmagają się z lękiem i samotnością. „Jesteśmy dziećmi pustki” — konkluduje Glucksmann.
Skutki kultury indywidualizmu wykraczają poza sferę zawodową. Badania psychologiczne, m.in. Jean M. Twenge'a i Keitha W. Campbella w „The Narcissism Epidemic” (2009), wskazują, że w naznaczonych atomizacją społeczeństwach zachodnich już od lat 80. XX wieku następuje wzrost narcystycznych cech osobowości napędzany częściowo popularnością ruchów samopomocy. Nadmierna koncentracja na jednostce osłabia więzi społeczne — w 2020 r. badanie Cigna ujawniło rekordowy poziom samotności w USA mimo rozkwitu aplikacji i programów self-help.
Systemowe kłamstwo
Ruch rozwoju osobistego obiecuje wolność, a często zostawia człowieka z pustymi rękami. W imię autentyczności odcina go od korzeni — rodziny, języka, tradycji, religii. Wpycha w miejsce, które ceni tylko jeden wzorzec — uniwersalny model sukcesu eksportowany z Doliny Krzemowej, który głosi: jesteś kowalem własnego losu. Jeśli nie wykorzystasz szans, które oferuje wolny rynek talentów, pretensje miej wyłącznie do siebie.
Wmawianie ludziom, że mogą wszystko, jeśli tylko wystarczająco mocno w to uwierzą, ociera się o mimowolny sadyzm. Bez względu na wiek, zdrowie, punkt startowy, zaplecze kulturowe czy społeczne każdy ma ponoć szansę zostać drugim Tonym Robbinsem. Albo przynajmniej kimś, kto wygląda jak idol na LinkedInie. Naprawdę? To nie jest drobna przesada. To systemowe oszustwo.
Nie ma nic bardziej okrutnego niż fałszywa nadzieja. Bo kiedy mimo afirmacji, wizualizacji i chodzenia po rozżarzonych węglach życie nie zmienia się w pasmo sukcesów, człowiek z reguły obwinia nie system, lecz siebie. I wtedy boli podwójnie. Najpierw z powodu porażki, potem z poczucia własnej nieudolności. I zapada cichy, wewnętrzny wyrok — skoro się nie udało, to znaczy, że za mało się starałem.
Iluzja troski
Nie łudź się, że firma, która funduje ci sesje z coachem, kieruje się czystą troską o twoje szczęście. Rozwój osobisty, choć ubrany w szaty altruizmu, rzadko ma na celu głównie twoje dobro. Za fasadą inspirujących haseł i obietnic samorealizacji kryje się chłodna kalkulacja — bardziej zmotywowany pracownik to większa produktywność, lepsze wyniki, wyższe zyski. „Szczęśliwy człowiek pracuje lepiej” — to nie sentymentalna mądrość, lecz mantra współczesnego korporacyjnego świata, który entuzjazm w obsłudze klienta przekłada na wymierne korzyści.
Wyobraź sobie — sale konferencyjne pełne błyszczących folderów, trenerzy z promiennymi uśmiechami rzucający frazesy o uwalnianiu potencjału i przekraczaniu granic, medytacje, warsztaty, wizualizacje sukcesu... Wszystko kusi wizją lepszego ja, ale w tej gonitwie za doskonałością łatwo przeoczyć, że ty ze swoimi osobistymi celami zwykle jesteś tylko trybikiem w machinie cudzych interesów. Korporacja nie inwestuje w ciebie, byś odnalazł sens życia, lecz po to, byś szybciej odpisywał na mejle, śmielej sprzedawał i rzadziej brał zwolnienia.
Nie oznacza to, że rozwój osobisty z gruntu jest zły. Może przynieść korzyści — większą pewność siebie, lepsze radzenie sobie ze stresem, poprawę reputacji. Niemniej warto zadać pytanie, komu w największym stopniu służy ta przemiana? Gdy wpatrujesz się w lustro, powtarzając motywacyjne frazy w stylu Tony’ego Robbinsa, czy naprawdę budujesz siebie czy raczej wizerunek idealnego pracownika, który nigdy nie zawodzi? W tym świetle rozwój osobisty staje się nie tyle drogą do wolności, ile subtelnym narzędziem kontroli, które każe ci wierzyć, że twoje samopoczucie jest nierozerwalnie związane z sukcesem firmy.
Zatrzymaj się więc na chwilę. Gdy kolejny raz usłyszysz, że sky is the limit, zastanów się, czy ten nieboskłon należy do ciebie czy do tych, którzy płacą za twój coaching. Prawdziwy rozwój zaczyna się tam, gdzie odzyskujesz prawo do własnych marzeń — nie tych narzuconych przez korporacyjne KPI.