W traktacie z Lizbony znalazł się zapis o powiązaniu priorytetów państw sprawujących trzy kolejne półroczne przewodnictwa w ministerialnej Radzie Unii Europejskiej. Niezależnie od niewielkiego wpływu owych prezydencji na kształt UE, sam taki pomysł ma sens. Pierwszą trójcę po wejściu traktatu w życie, od 1 stycznia 2010 r. do 30 czerwca 2011 r., przypadkowo utworzyły Hiszpania, Belgia i Węgry, ale ich współpraca w praktyce okazała się fikcją. Do drugiej, w okresie od 1 lipca 2011 r. do 31 grudnia 2012 r., trafiły losowo Polska, Dania i Cypr.
Największą wartością wczorajszego spotkania premiera Donalda Tuska z duńskim premierem Larsem Lokke Rasmussenem oraz cypryjskim prezydentem Dimitrisem Christofiasem (głowa państwa jest tam szefem władzy wykonawczej) było przypomnienie, że taki trójkowy twór polityczny w ogóle w UE istnieje. Oczywiście padły dyplomatyczne deklaracje o wspólnym działaniu na rzecz wieloletniej perspektywy finansowej 2014-20, ale pod owym hasłem każdy z udziałowców trójkąta rozumie co innego. W unijnych realiach najsilniejszym graczem negocjacyjnym jest rzecz jasna Dania, która będzie przewodziła UE po raz siódmy, a poprzednio okazała się nadzwyczaj skuteczna.
Główne starcia o wieloletni budżet przypadną nie na przewodnictwo polskie, a właśnie na duńskie. Premier Rasmussen nie ma wątpliwości, że rokowania będą ciężkie, zwłaszcza w kontekście kryzysu gospodarczego. Już przepowiedział, że jego priorytetem będzie wdrażanie m.in. paktu stabilności oraz paktu Euro Plus. Z duńską ideą trzymania budżetu w ryzach nie po drodze będzie państwom liczącym na utrzymanie strumienia unijnych pieniędzy.