Konsultacje międzyrządowe to specyficzna forma debaty politycznej, realizowana przez państwa sąsiadujące lub utrzymujące bliskie więzi. Raz w roku spotykają się premierzy oraz ich ekipy liczące kilku lub kilkunastu ministrów. Szefowie rządów uzgadniają, których członków gabinetów delegują, uwzględniając aktualność problemów. Konsultacjom nie towarzyszy podpisywanie porozumień – no, chyba że np. w sprawie symbolicznego zwrotu Polsce pergaminów krzyżackich – a jedynie ogólnikowej deklaracji skutkującej dopiero po czasie ewentualnymi konkretami.
Powyższy wstęp uzasadnia oczywistość organizowania konsultacji rządów Polski i Niemiec. Rozpoczęły się one w 1997 r., czyli przed wstąpieniem Polski w 2004 r. do Unii Europejskiej, a nawet w 1999 r. do Organizacji Traktatu Północnoatlantyckiego. Najbliższe politycznie związki istniały w latach 2001-05, gdy w obu państwach rządziła opcja socjaldemokratyczna – kanclerz Gerhard Schröder (wtedy niewyobrażalne było jego zaprzedanie się Rosji), zaś u nas Leszek Miller i Marek Belka. Niemcy były głównym wprowadzającym Polskę do UE, oczywiście z planem osiągnięcia wielkich korzyści wynikających z otwarcia rynków, bardziej polskiego dla nich.
Relacje polityczne w minionych dwóch dekadach przypominały sinusoidę. Jeszcze w 2018 r. Mateusz Morawiecki ściągnął Angelę Merkel z rządową ekipą do Warszawy, ale tamte konsultacje okazały się całkiem miałkie i w drugiej PiS-owskiej kadencji 2019-23 już się nie odbywały. Donald Tusk po przejęciu rządów naturalnie je w 2024 r. odnowił, ale jego relacje z Olafem Scholzem były poprawno-nijakie. Chadecki kanclerz Friedrich Merz przejął pałeczkę i zorganizował 1 grudnia 2025 r. konsultacje w Berlinie. Niewiele jednak pomogła okoliczność, że obaj szefowie rządów należą do międzynarodówki Europejskiej Partii Ludowej. Według zobiektywizowanych ocen po stronie niemieckiej nad poniedziałkowym szczytem nie unosiła się atmosfera entuzjazmu. Były to raczej dyplomatyczne zajęcia obowiązkowe, przez które obie strony musiały przed końcem tego roku przejść, aby w kalendarzu znowu nie powstała dziura.
Obaj premierzy do reprezentacji wystawili pierwszy garnitur. Po naszej stronie uczestniczyli szefowie MSZ, MON, MSWiA, MF oraz MRiT – w tych dwóch przypadkach w jednej osobie Andrzeja Domańskiego – MI, ME, MKiDN. W agendzie znalazły się kwestie związane z relacjami dwustronnymi, ale przede wszystkim oczywista problematyka NATO-wskiego bezpieczeństwa w obliczu rosyjskiej agresji na Ukrainę. W tej sprawie oba rządy osiągnęły największe zbliżenie, przy czym Niemcy zdystansowały Polskę na podium pomocy militarnej dla Ukrainy. Mimo werbalnych deklaracji Donald Tusk – o Karolu Nawrockim nawet nie wypada wspominać – wypadł także z trójki decyzyjnej, którą Niemcy współtworzą z Francją i Wielką Brytanią, czyli atomowymi stałymi członkami Rady Bezpieczeństwa ONZ.
Oceniając stan sojuszniczych relacji, trudno uniknąć wrażenia, że mimo werbalnych deklaracji – coś nie gra. Strona niemiecka zarzuca polskiej, że przeszłość odgrywa znacznie większą rolę niż przyszłość. Reparacje oczywiście wyklucza, ale zgadza się na wystawienie w Berlinie porządnego pomnika polskich ofiar drugiej wojny światowej. Badania opinii potwierdzają zjawisko, że w Polsce poziom niechęci wobec Niemców ostatnio wzrósł. W epoce Władysława Gomułki społeczeństwo było straszone odwetowcami znad Renu, współcześnie taką rolę pełni zagrożenie kolonizacją gospodarczą i ideologiczną, czym sprytnie grają PiS i Konfederacja. Naturalną okazją do wzrostu niechęci stał się problem migracyjny, wobec którego reaktywność polskiego rządu się spóźnia. Najbardziej optymistyczna jest okoliczność, że biznes po obu stronach Odry i Nysy nie reaguje, czy konsultacje międzyrządowe w danym roku w ogóle się odbywają i co politycy po nich deklarują. Chociaż np. restrykcje graniczne bezdyskusyjnie obrotów gospodarczych może nie paraliżują, lecz je komplikują.

