Koluszki Dalekiego Wschodu

Agnieszka Rodowicz
opublikowano: 2009-05-29 00:00

W Singapurze bogiem jest dolar. Tu się robi biznes. Większość mieszkańców tego miasta-państwa sądzi, że nie jest to zła polityka.

Różnorodnością kultur można się zachłysnąć. Na 682,3 km kw. — taka jest powierzchnia tego miasta-państwa na krańcu Półwyspu Malajskiego — spotka się chińskich wróżbitów i kaligrafów, usłyszy hinduską muzykę rodem z Bollywood i modlitewne zawodzenie imamów. Na chińskim bazarze można kupić wonne zioła, olejki i balsamy lecznicze. U Hindusów: różne gatunki curry i inne przyprawy. A Malajowie proponują kolorowe materiały.

foto: Bloomberg
foto: Bloomberg
None
None

Etniczne dzielnice — chińska (Chinatown), arabska (Arab Street), hinduska (Little India) — to turystyczne atrakcje Singapuru. Arab Street przyciąga meczetami: maleńkim Malabar Muslim Jama-ath i olbrzymim meczetem Sułtana. W Little India można się uraczyć wegetariańskim jedzeniem, zwiedzić świątynie Veerama Kali Amman, Sri Srinivasa Perumal i błyszczącą Świątynię Tysiąca Świateł. Chinatown — kryjące świątynię Thian Hock Keng, uważaną za jedną z najciekawszych w mieście — proponuje usługi wszelkiej maści: posiłek w modnej restauracji i kadzidło w tradycyjnym sklepiku.

 

 

Zosia samosia

Singapur to jedno z najbogatszych miejsc na ziemi. Jego mieszkańcy cieszą się najwyższym — po Japonii i Brunei — poziomem życia w Azji. Dawny przyczółek brytyjskiego imperium kolonialnego, zbudowany rękami emigrantów z Indii, Indonezji, Chin i Malezji, jest dziś wielkim węzłem komunikacyjnym, biznesowym i handlowym. Cóż, jego atutem jest sprzyjająca inwestorom polityka. I strategiczne położenie na skrzyżowaniu szlaków — ot, takie Koluszki Dalekiego Wschodu...

Singapur ma własne (jedne z najlepszych na świecie) linie lotnicze, walutę (dolar singapurski), banki, autostrady i ponad 4 miliony obywateli — Malajów, Chińczyków, Hindusów, Arabów, mieszkańców Indonezji i Filipin, a także ludzi określanych mianem Peranakan: potomków mieszanych, chińsko-malajskich związków. Wszyscy mówią w singlish (singapore english), a każdy na pytanie, kim jest, z dumą odpowie, że Singapurczykiem.

Jednej rzeczy Singapurowi brakuje. Ziemi. Widać to na każdym kroku. "Miasto lwa" (w sanskrycie — singapura) rozrasta się głównie wzwyż. Nie przytłacza jednak, bo futurystyczne drapacze chmur sąsiadują z zabytkami architektury kolonialnej, a między budynkami pozostawiono sporo wolnej przestrzeni i roślin. Poza niewielką liczbą kilkupiętrowych, większość budowli liczy 20-30 pięter. Ale to się zmieni. Najnowsze plany rozwoju miasta przewidują zabudowę pięćdziesięciopiętrową. Już teraz najnowocześniejsza dzielnica Singapuru — Central Business District — nadaje ton miastu. Wznoszą się tu kilkudziesięciopiętrowe siedziby banków i innych instytucji finansowych. Stal, szkło i beton. Nieopodal, u ujścia rzeki Singapore, rozpoczęła się budowa trzech pięćdziesięciopiętrowych hoteli połączonych dachem, na którym "wyrośnie" podniebny park.

Singapur, głodny ziemi, wdziera się w Morze Południowochińskie, zasypując je piaskiem. To chyba najdroższy piasek świata — importowany z Chin i Tajlandii. Obszar zasypanego morza nazywa się reclamation land i właśnie tam prowadzone są najbardziej spektakularne inwestycje architektoniczne. Brak przestrzeni ma także inne konsekwencje: Singapur musi importować większość żywności. Co nie znaczy, że nie ma tam co jeść. Wręcz przeciwnie — jedzenie to jedna z większych rozrywek tak tubylców, jak i przyjezdnych. W tysiącach restauracji czekają dania kuchni malajskiej, chińskiej, indyjskiej, tajskiej, indonezyjskiej, japońskiej, arabskiej, wietnamskiej, włoskiej, francuskiej i wielu innych.

 

Kipling i pizza

— Czy możemy zrobić sobie z tobą zdjęcie? — pyta kilku skośnookich mężczyzn. Są Filipińczykami, przyjechali do Singapuru na szkolenie, na zaproszenie firmy informatycznej, dla której pracują. Jest druga nad ranem, a na Clarky Key — tłoczno. To jedno z miejsc, gdzie wieczorami spotyka się singapurska młodzież, turyści, biali ekspaci. Tych ostatnich w Singapurze sporo. Przyciągają ich dobre pensje i bezpieczna egzotyka. Bo tu nie można się pobrudzić. Można za to dostać mandat za rzucenie na ulicę gumy, przejście przez ulicę poza pasami, wjechanie do parku na rowerze. Kara — minimum 500 dolarów. Co prawda singapurskich, ale to nadal wysoka grzywna.

Na Clarky Key leją się litry piwa, z otwartych do rana pubów dolatują dźwięki rock and rolla, azjatyckie piękności przechadzają się po nabrzeżu. Pachną frytki, gin i markowe perfumy. Bary prześcigają się w pomysłach, jak przyciągnąć klientów. W jednym podaje się drinki w butelkach od kroplówki, drugi przypomina słynny paryski Buddha Bar, trzeci proponuje zmrożoną wódkę Sobieski. Wszędzie można wypić Singapore Sling — koktajl na bazie ginu z cointreau, cherry brandy, grenadiną, angosturą, sokami z limonki i ananasa. Tego przepysznie orzeźwiającego, jasnoczerwonego drinka najlepiej zamówić w Raffles Bar w hotelu o tej samej nazwie. Raffles Hotel — jeden z ostatnich na świecie XIX-wiecznych luksusowych hoteli — to spora atrakcja. Ocieniony palmami dziedziniec, meble z czasów Josepha Conrada, obrotowe wachlarze poruszające tropikalne, wilgotne powietrze sprawiają, że można tu się poczuć jak podróżnik sprzed stuleci. Angielski pisarz Somerset Maugham nazwał kiedyś hotel Raffles "legendarnym symbolem wszystkich bajek o egzotycznym Wschodzie", a Rudyard Kipling zatrzymał się w nim podczas swej podróży dookoła świata.

Sącząc drinka lub piwo Tiger, zauważymy miejscowy zwyczaj: klienci rzucają na podłogę baru łupiny orzeszków ziemnych podawanych do drinków. Pod wieczór podłoga jest już nimi zasłana. To chyba jedyne miejsce w sterylnie czystym Singapurze, gdzie wolno śmiecić…

Do lokali, które obowiązkowo trzeba odwiedzić, zalicza się także The Line — restauracja w hotelu Shangri-La. Na powierzchni kilkuset metrów ustawione są tematyczne bufety z jedzeniem: malajskie satay, chińskie springrolls, indyjskie curry i typowo singapurskie specjały. Są też ryby i owoce morza, dania z grilla i sałatki, potrawy z makaronu i ryżu, austriackie desery, japońskie sushi, tajskie zupy a nawet francuskie tarty i włoskie pizze. Samym widokiem takiej gargantuicznej ilości jedzenia można się nasycić. O spróbowaniu każdej potrawy mowy nie ma.


Rekiny i Formuła1

W wyjątkowo czystym i poukładanym Singapurze nie ma zbyt wielu zabytków. Ale nudzić się nie można. Singapurczycy są mistrzami w organizowaniu rozrywek. Zeszłorocznym hitem były wyścigi Formuły1 głównymi ulicami miasta — nadmorską promenadą, między wieżowcami, zabytkowymi budynkami i chwiejącymi się na wietrze palmami. Niemal całą trasę można było obserwować z hotelowych okien. Dlatego w maju, cztery miesiące przed startem, większość miejsc hotelowych już zarezerwowano. Podzwrotnikowy klimat Singapuru jest gorący, wilgotny i bezwietrzny. Temperatura w pędzącym bolidzie byłaby nie do zniesienia. Ale i tę przeszkodę Singapurczycy potrafili obrócić na swą korzyść. Zorganizowali zawody w nocy. Pod koniec września odbyły się wyścigi Formuły1 w świetle księżyca. Było to pierwsze na świecie nocne rally. Posunięcie tym sprytniejsze, że miasto najbardziej spektakularnie wygląda właśnie nocą.

Miłośnicy fauny i flory powinni odwiedzić Jurong Bird Park — z setkami egzotycznych ptaków i ogród botaniczny z kilkoma tysiącami storczyków we wszystkich kolorach tęczy. Jest też ogród zoologiczny, gdzie można podglądać nocne życie zwierząt. Specjalny system oświetlenia powoduje, że żyrafy, lwy i antylopy nie widzą ludzi i zachowują się naturalnie. Zwierzęta nie siedzą w klatkach, mają wielkie wybiegi i warunki zbliżone do naturalnych. Wędrujący po zoo podczas nocnego safari mają wrażenie, że znaleźli się w środku tropikalnej dżungli.

W Singapurze można też przejechać się kolejką wysokogórską, popływać z rekinami w oceanarium, spłynąć tratwą w wielkim aquaparku a nawet pojeździć na sankach w centrum sportów zimowych (przy temperaturze zewnętrznej około 30 stopni!). A jeśli ktoś ma dosyć wielkomiejskiego gwaru, może uciec na którąś z niewielkich wysepek rozsypanych u wybrzeży. A tam już czekają plaże z białym piaseczkiem, lazurowa woda i kokosy spadające z palm.

Agnieszka Rodowicz

Foto: Bloomberg