Reporterzy posłuchali i skutkiem było największe polityczne trzęsienie ziemi XX wieku. Zasugerowany przez Głębokie Gardło kierunek poszukiwań jest jednak zawsze interesujący, dlatego Instytut Badań nad Gospodarką Rynkową poszedł tym tropem i postanowił zbadać, jak w polskich szpitalach wygląda zarządzanie publicznymi pieniędzmi (które miały iść za pacjentem, ale coraz częściej mamy wrażenie, że gdzieś zbłądziły). Eksperci IBnGR wykonali kawał dobrej roboty. Ale trzęsienia ziemi nie będzie. Bo jedynie potwierdzili empirycznie parę niewygodnych faktów o polskim systemie ochrony zdrowia. A skoro są to fakty niewygodne, to nikogo raczej nie zainteresują. Chociaż powinny.
Raport powinien pozbawić polityków złudzeń, że istnieją cudowne recepty na uzdrowienie systemu ochrony zdrowia w Polsce. Nie były nimi kolejne oddłużenia przeprowadzane przez kilka poprzednich rządów. Receptą nie będzie też przekształcenie szpitali w spółki, zapowiada obecna ekipa. Raport wskazuje natomiast, że o tym, czy szpital się zadłuża decyduje sposób zarządzania. Lepiej takimi placówkami zarządzają ekonomiści niż lekarze. To ci dopiero niespodzianka — żachną się niektórzy. Ale zanim zaczną bagatelizować raport niech zastanowią się, dlaczego na czele resortu zdrowia (z chlubnym, ale krótkim, wyjątkiem Franciszki Cegielskiej) staje zawsze lekarz. Często nawet wybitny. Ale systemu ochrony zdrowia wyleczyć nie potrafi.
Prezentujący raport Wojciech Misiąg wyraził nadzieję, że zainteresowanie tym
dokumentem wyrażą resorty zdrowia i finansów. I tym stwierdzeniem obalił swoją
wiarygodność — bo, zdawałoby się, człowiek poważny, doświadczony, ma nawet za
sobą parę ładnych lat pracy w administracji rządowej, a naiwny jak dziecko.
Gdyby wspomniane resorty były takim raportem zainteresowane, zrobiłyby go sobie
same. I to już dawno temu, bo system ochrony zdrowia w Polsce jest reformowany
od lat. Tyle że kolejne etapy reformy (a jest ich już chyba więcej niż w Tour de
Pologne) są do siebie bliźniaczo podobne i składają się z trzech elementów: puli
pieniędzy na podwyżki dla lekarzy (by nie zawracali głowy protestami), puli
pieniędzy na oddłużenie szpitali (by nie straszyć elektoratu) i chwytliwego
hasełka (by dać nadzieję na lepsze czasy). Może to być scentralizowanie funduszu
ochrony zdrowia, jego decentralizacja (w zależności od tego, czy akurat jest
jeden NFZ, czy kilka kas chorych), a ostatnio przekształcenie szpitali w spółki
— co jest nawet niezłym, aczkolwiek absolutnie niewystarczającym rozwiązaniem.
Aby zreformować system ochrony zdrowia, trzeba — za radą Głębokiego Gardła albo
chociaż Wojciecha Misiąga — iść tropem pieniędzy. To żmudna i kręta droga. Ale
ścieżki na skróty nie ma