Polska chce być gospodarzem igrzysk olimpijskich w 2040 r. Jeśli mamy się też liczyć w walce o medale, głośne kibicowanie nie wystarczy. Już trzeba tworzyć warunki do rozwoju przyszłych zawodników. Mówiąc wprost, albo zaczniemy dziś pracować na przyszłych mistrzów, albo za 15 lat będziemy tylko dobrze zorganizowaną areną cudzych sukcesów. Z europejską gospodarką jest tak samo. Jeśli chcemy mieć własnych czempionów — firmy, które wygrywają na globalnym rynku i mogą narzucać warunki w łańcuchach dostaw — musimy wzmacniać konkurencyjność i stawiać na local content. Budować siłę naszych graczy.
Gdy w Europie zastanawialiśmy się, jak zielona ma być murawa, globalny układ sił zmienił się tak mocno, że dzisiejsza rywalizacja gospodarcza nie odbywa się już na równych zasadach. Część zawodników ma lżejszy sprzęt i doping państwowych subsydiów, podczas gdy europejski przemysł biegnie pod górkę — z wyższymi cenami energii i większą liczbą kosztownych regulacji. Technologie, produkcja i handel stały się narzędziami geopolitycznej gry o wpływy. Europa nie może być naiwna — nie startujemy już z tej samej linii. Co nie znaczy, że mamy poddać się walkowerem.
Przede wszystkim trzeba sobie uczciwie powiedzieć, że sami postawiliśmy wiele płotków na naszej drodze. Firmy z UE ponoszą koszty związane z transformacją energetyczną, płacą za emisję CO2, wdrażają regulacje ESG, dbają o standardy pracy, a jednocześnie działają w warunkach jednych z najwyższych średnich cen energii na świecie, a polski przemysł pod tym względem jest w unijnej czołówce. To cena naszych cywilizacyjnych wyborów, które nie są bezzasadne. Problem polega na tym, że nie wszystkich konkurentów na naszym rynku obowiązują te same reguły.
W praktyce oznacza to, że produkt spoza UE bywa tańszy tylko dlatego, że jego producent nie musi spełniać części standardów, które obciążają europejskie firmy. Widzimy tego skutki — Europa oddała sporą część przemysłu ciężkiego, a teraz oddaje kolejne branże, również technologiczne. Gołym okiem widać, jak tu i teraz bez należytej walki oddajemy sektor samochodowy czy rynek autobusów miejskich. Czy chcemy, aby podobnie jak obecnie panele PV docelowo też samochody i autobusy przypływały do nas głównie z Chin? Tutaj toczy się walka nie tylko o nasz PKB i dobrostan naszych przyszłych pokoleń, ale też o długoterminowe bezpieczeństwo i suwerenność naszego kontynentu.
Paradoksalnie często za własne pieniądze finansujemy konkurencję. Pieniądze europejskie finansują zakupy, które wzmacniają pozycję podmiotów spoza UE, zamiast budować trwałą siłę naszego przemysłu. W efekcie tam, gdzie moglibyśmy rozwijać lokalny łańcuch dostaw, kupujemy gotowy produkt razem z rosnącą zależnością. Za ten rachunek przyjdzie nam jeszcze zapłacić.
Przykład? W wielu miastach Europy na ulice wyjeżdżają autobusy elektryczne produkowane poza UE, choć często finansowane z funduszy unijnych. Wartość zamówień na chińskie autobusy, które wygrały w przetargach polskich miast w latach 2024-25 wyniosła niemal 700 mln zł. W przeważającej części finansowanie to pochodzi z KPO. A przecież mamy producenta e-autobusów — Solarisa z trzema tysiącami pracowników w Polsce.
Czy to więc dobre decyzje dla gospodarki UE, jej rynku pracy i bezpieczeństwa? Zwłaszcza w kontekście medialnych doniesień, że podczas testów chińskich autobusów w Norwegii odkryto moduły, które umożliwiają zdalne sterowanie systemami pokładowymi.
Musimy sobie zdawać sprawę, że często konkurujemy z rywalami z państw, w których rząd zgodnie z jawną polityką wybiera sektory zwycięzców i zasila je publicznymi pieniędzmi. Dekadę temu Pekin uruchomił program Made in China 2025, którego celem było wyjście z roli taniej fabryki świata i stanie się liderem zaawansowanej produkcji oraz nowych technologii. Plan zakładał szybki rozwój dziesięciu strategicznych sektorów do 2025 r. Wystarczy spojrzeć na rynek aut elektrycznych, by mieć pewność, że nie był to dokument do szuflady, lecz konsekwentnie prowadzona polityka, która — jak wynika z raportów — będzie kontynuowana.
W zupełnie innych uwarunkowaniach rynkowych produkują i rozwijają swoje kompetencje także marki z USA, Turcji czy Indii. Tymczasem jednolity rynek UE wciąż zbyt często jest w praktyce mocno sfragmentaryzowany i przeregulowany. „Financial Times” ujął ten problem metaforyczną ilustracją, zdjęciem małej maskotki jednej ze znanych marek, do której jest przyczepiona absurdalnie długa metka — symbol tego, że firma w UE musi dostosowywać się do różnych krajowych certyfikacji i procedur sprzedaży.
Nie łudźmy się, firmy, zwłaszcza energochłonne, kalkulują, czy bardziej opłaca im się inwestować na kontynencie, czy przenosić produkcję tam, gdzie energia jest tańsza, a państwo przywita nową fabrykę ulgami lub dostępem do lokalnych przetargów. I nic dziwnego, że coraz częściej wybierają drugą opcję. Pytanie, jak długo będą utrzymywać działalność w Europie?
Dobrze, że w ostatnich latach UE zaczęła dostrzegać, że wysokoemisyjna i hojnie subsydiowana konkurencja dusi europejski przemysł. Widać to po konkretnych ruchach — pełnym wejściu CBAM od 2026 r., rozporządzeniu Foreign Subsidies Regulation, które pozwala badać i blokować transakcje oraz udział w dużych przetargach firm spoza UE wspieranych przez rządy, a także po głośnym wyroku TSUE w sprawie C-652/22, który potwierdził, że wykonawcy z państw trzecich bez odpowiednich umów z UE mogą zostać niedopuszczeni do udziału w publicznych przetargach. To orzeczenie realnie wzmacnia pozycję zamawiających i otwiera drogę do twardszych decyzji w strategicznych postępowaniach. Efekty już widać w praktyce niedopuszczania podmiotów spoza UE do wybranych publicznych przetargów, takich jak przetarg PKP PLK na modernizację infrastruktury kolejowej. CBAM jest również konsultowany pod kątem jego rozszerzenia.
Europa nie może opierać bezpieczeństwa energetycznego, militarnego czy technologicznego tylko na imporcie. Oddanie całych łańcuchów dostaw poza kontynent czyni nas podatnymi na szoki polityczne i gospodarcze. Dlatego w najbliższych latach musimy zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze — traktować inwestycje publiczne jako świadomy program budowy europejskich mistrzów. Energetyka, obronność, infrastruktura, technologie transformacji to obszary, w których Polskę czekają duże inwestycje. Zadbajmy o to, by mogły o te kontrakty ubiegać się firmy polskie, europejskie i spoza UE w ramach zasad fair play. Tylko w ten sposób możemy budować przyszłą odporność, a nie tylko konkurencyjność firm spoza UE.
Po drugie — powinniśmy sprawniej wyrównywać zasady gry wobec rywali spoza UE, którzy nie ponoszą kosztów, jakie nakładamy na własne przedsiębiorstwa. Nie chodzi o to, by zamykać się przed światem, ale o to, by nie udawać, że wszyscy biegniemy w tych samych butach, po tym samym torze, z identycznym wsparciem.
Europa wciąż ma szansę na budowanie pozycji w wielu sektorach. Nie możemy też zapominać o przemyśle ciężkim, którego całkowity outsourcing nie rozwiąże globalnego problemu emisji. Stawką jest nie tylko wzrost, ale odzyskanie sprawczości.
Jeśli chcemy, by w 2040 r. Europa miała swoich czempionów nie tylko na stadionach, lecz także w gospodarce, to musimy zadbać o local content. Przemysł działa jak system naczyń połączonych — bez własnej bazy produkcyjnej tracimy też kompetencje, technologie i odporność. Albo zawalczymy o równą grę na własnym boisku, albo ktoś inny wyznaczy nam jej zasady.
Przedsiębiorca, od 15 lat rozwijający rodzinną firmę inwestycyjną TDJ. Do portfela TDJ należą skoncentrowane w Grenevii spółki z szeroko pojętej branży transformacji energetycznej – Impact Clean Power Technology, PST, Elgór+Hansen, Total Wind PL i i Famur Gearo.
TDJ posiada również aktywa m.in. w sektorach przemysłowym, automatyzacji czy weterynarii. Aktywność TDJ obejmuje ponadto branże nieruchomości i venture capital.
Ostatnią transakcją w portfelu TDJ była sprzedaż spółki neptune.ai do Open.AI.
TDJ angażuje się również w filantropię, w ramach której wspiera rozwój i edukację dzieci i młodzieży.
Tomasz Domogała jest absolwentem MBA na Uniwersytecie Stanforda oraz programu OPM na Harvard Business School.
