Najważniejsza jest wizerunkowa obrona wspólnej waluty i wysłanie do rynków uspokajających sygnałów, iż grecka kostka domina nie obali następnych. Czystym surrealizmem okazała się okoliczność, iż akurat 25 marca Grecja obchodzi Dzień Niepodległości (pamiątka z roku 1821) i kilka godzin przez brukselską zbiórką ratunkową odbyła się w Atenach dumna defilada, tyle że oszczędnościowa, bez czołgów i samolotów.
Solidarność eurowidowni, wystraszonej perspektywami posypania się domina, ma również zagłuszyć sumienia polityków. Przecież zarówno komisja w Brukseli, jak i centralny bank we Frankfurcie doskonale wiedzą, że Grecja nie miała prawa wejść do strefy euro, a już na pewno nie 1 stycznia 2002 r. Wydźwięk tragikomiczny ma anegdota, iż w unijnym dążeniu do politycznej poprawności rozstrzygające znaczenie miało… umieszczenie na banknotach euro napisów także w alfabecie greckim! Dlatego trudno się nawet dziwić, że Grecja w minionej dekadzie uprawiała kreatywną księgowość na skalę państwową. Czyniła to tym bardziej bezkarnie, że budżetowe gorsety zaczęli luzować wszyscy — z Niemcami na czele.
Euroland nie uniknie pomocy Międzynarodowego Funduszu Walutowego, co obnaży
słabość koncepcji wspólnej waluty. Jej ojcowie w ogóle nie przewidzieli planu
awaryjnego — ani jak ratować chore ogniwo, ani jak w ostateczności wyprowadzić
niepoprawne państwo poza strefę euro. Dopiero teraz zaczyna się o tym myśleć,
dlatego grecka tragedia per saldo może mieć pozytywny wpływ na przyszłość
wspólnej waluty. Dla Polski zaś oznacza, iż nie ma mowy o jakimikolwiek
politycznym złagodzeniu kryteriów konwergencji. Termin przyjęcia przez nas euro,
ostatnio określany jako rok 2015, może się zmienić tylko w jedną stronę — na
późniejszy.