Dziesięć lat temu, gdy aspirowała Polska — nasze (oraz Czech i Węgier) przystąpienie do sojuszu zależało wyłącznie od prezydenta Billa Clintona, bo partnerzy europejscy byli za. Teraz sytuacja się odwróciła — George W. Bush życzył sobie objęcia planem działań na rzecz członkostwa (Membership Action Plan — MAP) nie tylko Albanii i Chorwacji, ale przede wszystkim Ukrainy i Gruzji (oraz Macedonii, ale to inny wątek).
Częściowym powodem jego niepowodzenia była okoliczność, że jest to właśnie ten prezydent, od czasu inwazji na Irak postrzegany z ogromną niechęcią we Francji i w Niemczech — mimo wielu wysiłków dla naprawienia stosunków. Przesunięcie ośrodka decyzyjnego NATO następuje także w sferze symboli — półwiecze sojuszu obchodzone było w Waszyngtonie, współgospodarzami zaś 60-lecia będą za rok Francja i Niemcy, a główną areną uroczystości stanie się graniczny Most Europy na Renie, między Strasburgiem a Kehl.
Polska z oczywistych powodów do końca wspierała aspiracje Ukrainy i Gruzji. Prezydent Lech Kaczyński, przy pomocy Valdasa Adamkusa z Litwy, rzutem na taśmę doprowadził do uzupełnienia deklaracji szczytu. Jej czytanie przypomina spór optymisty z pesymistą o butelkę napełnioną do połowy. Razem z Amerykanami cieszymy się, że Ukraińcy i Gruzini weszli na drogę ku MAP, oponenci zaś — czyli głównie Niemcy — oddychają z ulgą, że nie jest to jeszcze droga do NATO. Zachodnia Europa nie chce drażnić Kremla, który i tak jest strasznie rozdrażniony. Prezydent Władimir Putin, przechodzący niedługo na stanowisko premiera, dzisiaj wygarnie uczestnikom szczytu to, co w skrótowej formie zawiera cytat powyżej — zwłaszcza na temat tarczy antyrakietowej.
Goszczenie któregoś z kolejnych szczytów NATO przypadnie Warszawie. Historyczną sprawiedliwością byłoby, gdyby właśnie wtedy sojusz przyjmował Ukrainę i Gruzję. Z drugiej jednak strony — aż strach pomyśleć o reakcji Moskwy.
Jacek Zalewski, [email protected]