Półmetek powinien być okazją do — jak mawia satyryk Jan Pietrzak —
zasłużonych podsumowań i owocnych retrospekcji. Punktem odniesienia wypadałoby
przyjąć programowe orędzie prezydenta Kaczyńskiego, wygłoszone 23 grudnia 2005
r., zaraz po przysiędze, wobec Zgromadzenia Narodowego. Oto nieliczne słowa
dotyczące szeroko rozumianego obszaru bliskiego „Pulsowi Biznesu”: „Podejmę
wysiłki zmierzające do umocnienia społecznych podstaw całego procesu przemian, a
w szczególności nowej polityki gospodarczej. Polsce potrzebna jest swego rodzaju
umowa społeczna, która określi na następne lata sposób dzielenia wspólnego
dorobku”. Chwalebność owego zamiaru podaje rękę ułomności jego wykonania.
Jest to tym dziwniejsze, że przez całe dwa lata Lech Kaczyński miał
cieplarniane warunki sprawowania prezydentury, dysponując własnym rządem — nie
tylko politycznie, lecz także rodzinnie. Z drugiej strony — zdominowanie przez
starszego o 45 minut brata Jarosława jawi się nieszczęściem Lecha. W każdym
razie — przyzwyczajony do braterskiego współrządzenia przez komórkę, przez
ostatnie pół roku prezydent zupełnie nie umie się odnaleźć w warunkach ostrej
konfrontacji z premierem Donaldem Tuskiem — osobistym rywalem z roku 2005 oraz w
nadchodzącym 2010.
Na półmetku prezydentury można postawić tezę, że historia nie uzna jej
ani za dobrą, ani za złą, lecz za beznadziejnie bezbarwną. Nie polityczne, lecz
zwyczajnie ludzkie predyspozycje Lecha Kaczyńskiego zupełnie nie pasują do epoki
gwałtownego przyspieszenia technologicznego oraz wszechobecności mediów
elektronicznych. Dlatego nawet trudno się dziwić, że w okolicznościowych
refleksjach prezydenta przeważa lament nad niesprawiedliwością mediów, które nie
chcą lub nie umieją przekazać społeczeństwu osiągnięć głowy państwa.
Dość oczywista za to jest największa klęska — plajta idei IV
Rzeczypospolitej, pod której sztandarem Lech Kaczyński wygrał wybory. Głowa
państwa już raczej odpuściła sobie mrzonki o silnym ustroju prezydenckim.
Chociaż — w tej akurat sprawie poglądy Lecha Kaczyńskiego i Donalda Tuska są
wyjątkowo zbieżne, więc gdyby obaj rywale porozumieli się w sprawie nowelizacji
Konstytucji RP, z terminem jej wejścia w życie 23 grudnia 2010 r. — to wszystko
możliwe. Obstawiam jednak, że się nie porozumieją i obecna hybryda — czyli
ustrój parlamentarno-gabinetowy z silną domieszką prezydencką — utrzyma się w
Polsce jeszcze przez długie lata.
Na świecie nie występuje gatunek prezydenta, który dobrowolnie — no,
chyba że z powodów zdrowotnych — zrezygnowałby z kandydowania na kolejną możliwą
konstytucyjnie kadencję. W związku z tym krygowanie się Lecha Kaczyńskiego, że
jeszcze nie podjął decyzji, nie ma sensu — zwłaszcza że jego reelekcja jawi się
jedyną tratwą ratunkową Prawa i Sprawiedliwości oraz prezesa Jarosława
Kaczyńskiego. I tak brzmi najbardziej treściwy wniosek na półmetku prezydenckiej
kadencji.