Komentarz Jacka Zalewskiego: Po co był ten cały raty fikacyjny zgiełk?

Jacek Zalewski
opublikowano: 2008-04-02 08:02

Jako zdeklarowany niedowiarek, wczoraj z niekłamaną ulgą przyjąłem wyświetlony o godzinie 17.17 na sejmowej tablicy wynik głosowania nad jednozdaniową ustawą o ratyfikacji traktatu z Lizbony: za — 384 posłów (przy wymaganej większości dwóch trzecich — 302), przeciwko — 56, wstrzymało się — 12, nieobecnych — 8.

Taki wynik dokładnie zrealizował tezę, którą postawiłem 20 lutego w „PB” nr 36: „Wydaje się, że tym razem ratyfikacyjnych kłód nie rzuci Unii Europejskiej pod nogi nawet ortodoksyjna Irlandia, która jako jedyna nie odpuści refrerendum. U nas zaś ratyfikacja jest tzw. oczywistą oczywistością, rzecz jasna, ścieżką parlamentarną”. Dlatego po wielotygodniowej, kompletnie niezrozumiałej dla społeczeństwa politycznej hucpie naturalne jest pytanie postawione w tytule komentarza.


Wczoraj wygrała Polska, największym przegranym zaś jest Jarosław Kaczyński, który absolutnie wszystko podporządkował utrzymaniu dyscypliny i jedności w klubie Prawa i Sprawiedliwości. Tymczasem wynik głosowania potwierdził istnienie ponad 50-osobowej frakcji radiomaryjnej. Prezes PiS niedawno grzmiał o bezwzględnej konieczności rozbudowanej ustawy, bo tylko ona jest banknotem, zawierająca zaś te same treści uchwała zaledwie kseroodbitką — wczoraj podniósł jednak rękę za owym bladym ksero. Zresztą polityczne wygibasy opozycji przeszły wyobraźnię — najpierw na piedestale była preambuła, a potem spadła z niego dosłownie z godziny na godzinę, gdy się okazało, że w ogóle nie uwzględnił jej w swoim projekcie prezydent Lech Kaczyński. Z kolei ten projekt okazał się tak fatalny prawnie, że po wpłynięciu do laski marszałkowskiej w ogóle nie otrzymał numeru druku sejmowego i wczoraj przed samym głosowaniem został przez prezydenta formalnie wycofany.


Tyle komplementów, ile wczoraj wymienili Lech Kaczyński z Donaldem Tuskiem, ostatni raz słyszałem 13 grudnia na lotnisku w Lizbonie, kiedy po podpisaniu traktatu szef rządu żegnał głowę państwa odlatującą do Warszawy, a my z ekipą rządową przemieszczaliśmy się do Brukseli na dalszy ciąg szczytu Rady Europejskiej. Wkład prezydenta w załagodzenie ratyfikacyjnego konfliktu jest autentycznie duży, tyle że główną tego przyczyną okazał się rozpoczynający się w Bukareszcie szczyt NATO. Lech Kaczyński zorientował się, jak fatalny odbiór wśród partnerów unijnych — czyli także NATO-wskich — miało zwłaszcza jego wystąpienie telewizyjne, ośmieszone telewizyjną oprawą autorstwa Jacka Kurskiego.


Razem z ogromną ulgą odczuwam zarazem pewien dyskomfort twórczy — przez ostatnie tygodnie, gdy nie przychodził mi do głowy żaden pomysł codziennego zapełnienia powierzchni na tej stronie, to perypetie ustawy ratyfikacyjnej okazywały się samograjem. I co ja teraz pocznę?