Taki wynik dokładnie zrealizował tezę, którą postawiłem 20 lutego w „PB” nr 36: „Wydaje się, że tym razem ratyfikacyjnych kłód nie rzuci Unii Europejskiej pod nogi nawet ortodoksyjna Irlandia, która jako jedyna nie odpuści refrerendum. U nas zaś ratyfikacja jest tzw. oczywistą oczywistością, rzecz jasna, ścieżką parlamentarną”. Dlatego po wielotygodniowej, kompletnie niezrozumiałej dla społeczeństwa politycznej hucpie naturalne jest pytanie postawione w tytule komentarza.
Wczoraj wygrała Polska, największym przegranym zaś jest Jarosław
Kaczyński, który absolutnie wszystko podporządkował utrzymaniu dyscypliny i
jedności w klubie Prawa i Sprawiedliwości. Tymczasem wynik głosowania
potwierdził istnienie ponad 50-osobowej frakcji radiomaryjnej. Prezes PiS
niedawno grzmiał o bezwzględnej konieczności rozbudowanej ustawy, bo tylko ona
jest banknotem, zawierająca zaś te same treści uchwała zaledwie kseroodbitką —
wczoraj podniósł jednak rękę za owym bladym ksero. Zresztą polityczne wygibasy
opozycji przeszły wyobraźnię — najpierw na piedestale była preambuła, a potem
spadła z niego dosłownie z godziny na godzinę, gdy się okazało, że w ogóle nie
uwzględnił jej w swoim projekcie prezydent Lech Kaczyński. Z kolei ten projekt
okazał się tak fatalny prawnie, że po wpłynięciu do laski marszałkowskiej w
ogóle nie otrzymał numeru druku sejmowego i wczoraj przed samym głosowaniem
został przez prezydenta formalnie wycofany.
Tyle komplementów, ile wczoraj wymienili Lech Kaczyński z Donaldem
Tuskiem, ostatni raz słyszałem 13 grudnia na lotnisku w Lizbonie, kiedy po
podpisaniu traktatu szef rządu żegnał głowę państwa odlatującą do Warszawy, a my
z ekipą rządową przemieszczaliśmy się do Brukseli na dalszy ciąg szczytu Rady
Europejskiej. Wkład prezydenta w załagodzenie ratyfikacyjnego konfliktu jest
autentycznie duży, tyle że główną tego przyczyną okazał się rozpoczynający się w
Bukareszcie szczyt NATO. Lech Kaczyński zorientował się, jak fatalny odbiór
wśród partnerów unijnych — czyli także NATO-wskich — miało zwłaszcza jego
wystąpienie telewizyjne, ośmieszone telewizyjną oprawą autorstwa Jacka
Kurskiego.
Razem z ogromną ulgą odczuwam zarazem pewien dyskomfort twórczy — przez
ostatnie tygodnie, gdy nie przychodził mi do głowy żaden pomysł codziennego
zapełnienia powierzchni na tej stronie, to perypetie ustawy ratyfikacyjnej
okazywały się samograjem. I co ja teraz pocznę?