Więc lecimy dzisiaj w południe z Lechem Kaczyńskim, jako że służby głowy państwa zaprosiły media już wiele dni temu. Niechętna jakoś ostatnio dziennikarzom — nie tylko w kwestii Brukseli — strona premierowska rozpoczęła werbunek na swój pokład wczoraj po południu, dosłownie dwie godziny przed odlotem Donalda Tuska. Chyba trochę późno… W każdym razie ten sam wojskowy Tupolew 154M we wtorek wieczorem poleciał jako PLF 102 z szefem rządu, w nocy miał wrócić i dzisiaj jako PLF 101 polecieć z głową państwa. Takie obracanie jedną maszyną jest w praktyce 36 Specjalnego Pułku Lotnictwa Transportowego absolutną normalką, powroty "na pusto" trafiały się w minionych latach nawet z Azji czy z Afryki, tylko nikt tego nie nagłaśniał.
Obowiązująca od kilkunastu lat stała numeracja lotów — PLF 101 z prezydentem, 102 z premierem, 103 i 104 z marszałkami parlamentu — automatycznie podpowiada, kto ma pierwszeństwo w korzystaniu z samolotu, jeśli do dyspozycji jest jeden. Ta prozaiczna wojskowa prawda jest dosyć niewygodna dla premiera Tuska. Ale jeszcze większe rozczarowanie może go spotkać dzisiaj w Brukseli. Otóż gospodarze szczytów Rady Europejskiej zawsze drukują informator ze składem delegacji i tam bez żadnych wątpliwości wskazują, kto jest jej szefem. Czasami w ostatniej chwili dołączana jest errata. Na tym informatorze opierają się m.in. media i taki przekaz idzie w świat. Jestem bardzo ciekaw, jakąż wersję znajdziemy w biurze prasowym — a o zapisie dotyczącym Polski rozstrzygnie przypuszczalnie osobiście Nicolas Sarkozy.
Wcześniejszy wyjazd ekipy premierowskiej daje jej ogromną przewagę nie tyle w
możliwości konsultacji poltycznych, ile w przechwyceniu absolutnie
strategicznych na szczycie wejściówek, których liczba przypadająca na dany kraj
jest stała. Prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu przysługuje honorowy PIN, tak jak
premierowi Donaldowi Tuskowi i szefowi MSZ Radosławowi Sikorskiemu. Ale są tylko
trzy, a rządowym kandydatem na PIN jest tym razem również minister finansów
Jacek Rostowski. Równie strategiczne znaczenie mają tzw. Red Badge (RB),
przysługujące osobistym tłumaczom (praktycznie — tłumaczkom) prezydenta i
premiera. Jeśliby po przyjeździe Lecha Kaczyńskiego okazało się, że bardzo
ściśle limitowane RB pechowo już się rozeszły — głowy naszego państwa na
szczycie jakby nie było...