Komisarz to nie wtyka rządu jego państwa

Jacek ZalewskiJacek Zalewski
opublikowano: 2019-07-24 22:00

Sierpień jest w Unii Europejskiej miesiącem politycznej kanikuły, ale w tym roku nie dla Ursuli von der Leyen.

Przewodnicząca-elektka Komisji Europejskiej (KE) najbliższe tygodnie spędzi na układaniu gabinetu, uwzględniając trzy często sprzeczne kryteria: względy merytoryczne, kryteria geograficzne oraz parytet męsko-żeński. Ten trzeci parametr staje się bardzo ważny — podczas exposé w Parlamencie Europejskim przyszła przewodnicząca zadeklarowała, że chce osiągnąć w KE równowagę płci 14:14 (po sfinalizowaniu się brexitu 14:13) i absolutnie nie zgodzi się na powtórzenie proporcji 19:9 z ekipy Jean-Claude’a Junckera.

Ursula von der Leyen była kiedyś niemieckim ministrem rodziny, kobiet i młodzieży oraz pracy i spraw społecznych, zaś od 2013 r. – obrony.
Ralph Orłowski

Każde unijne państwo desygnuje jednego kandydata na komisarza. Przewodnicząca spotka się zatem ze wszystkimi prezydentami/premierami, którzy na szczycie Rady Europejskiej (RE) zaakceptowali wrzuconą z zaskoczenia jej kandydaturę. Zrobili to jednomyślnie (protokolarnie wstrzymała się… Angela Merkel, która swoją wieloletnią minister i przyjaciółkę zaproponowała). Dlatego śmieszny jest argument, że z tytułu udzielonego poparcia jakieś fory u Ursuli von der Leyen w przymiarkach do przydziału tek w KE ma premier Mateusz Morawiecki, goszczący przewodniczącą w czwartek w Warszawie. Notabene oboje udzielą tylko krótkich wypowiedzi powitalnych, a potem będą konferowali bez mediów i jakichkolwiek oświadczeń. Co jest nawet zrozumiałe, ponieważ wokół składu KE panuje duże napięcie. Wszystkie państwa chciałyby otrzymać resorty najbardziej im pasujące w perspektywie siedmiolatki budżetowej 2021-27, którą sfinalizuje już nowy skład KE, rozpoczynający pracę od 1 listopada 2019 r.

Lista kandydatów na polskiego komisarza od dawna krąży, obejmując sześć-siedem nazwisk. Faworytów przybliżymy w komentarzu po czwartkowych rozmowach. Jednak już na starcie pertraktacji pewien wątek może stać się punktem bardzo spornym. Otóż ideą prezesa Jarosława Kaczyńskiego — oczywiście przy założeniu, że PiS będzie rządziło przez kolejne cztery lata — jest ścisła współpraca polskiego członka KE z polskim premierem. Upraszczając — wykonywanie przez naszego komisarza dyrektyw z ulicy Nowogrodzkiej. To całkowity absurd, potwierdzający niezrozumienie unijnych zasad. Przecież wszyscy wchodzący do komisyjnego gmachu Berlaymont, od komisarzy do sekretarek, z definicji zostawiają symbolicznie paszporty/dowody na portierni i stają się wspólnotowymi eurokratami. Państwa reprezentowane są zaś po drugiej stronie ulicy, w gmachach Justus Lipsius i Europa, gdzie zbierają się współtworzące prawo składy ministerialnej Rady UE oraz prezydencko/premierowskie szczyty RE. Tam wręcz nakazane jest walczyć, gryźć, zawierać interesowne sojusze pod własnymi flagami. Natomiast sama myśl o wykonywaniu rozkazów PiS w ponadnarodowej siedzibie KE oraz dyrekcji generalnych (czyli unijnych ministerstw) to paranoja. Próba forsowania mrzonek tzw. dobrej zmiany w gabinecie Ursuli von der Leyen skończy się kompromitacją i klęską rządu PiS, przed którą na starcie negocjacji przestrzegam powyższym tytułem.