Uroczystości nie transmitowało radio i przeszła bez większego echa. A był to wszak początek największego widowiska na świecie.
Pod koniec lat 20. ubiegłego stulecia amerykański przemysł filmowy miał na pozór wszystko — pieniądze (naprawdę duże), sławę i gwiazdy. Brakowało mu tylko prestiżu. Chociaż w ciągu krótkiej wówczas, bo 30-letniej historii film zdołał się przekształcić z jarmarcznej rozrywki w sztukę, wciąż nie traktowano go z należną powagą. Żeby to zmienić, wymyślono dwa sposoby: akademię i nagrody.
Wiwat akademia
Na początku 1927 r. kilku tuzów Hollywood (m.in. słynny producent Louis Meyer) wpadło na pomysł utworzenia akademii filmowej, która popularyzowałaby największe dzieła, promowała nowe nurty i nagradzała najwybitniejszych twórców.
11 stycznia powstał 36-osobowy komitet organizacyjny, na którego czele stanął jeden z największych ówczesnych gwiazdorów Douglas Fairbanks (na zdjęciu u góry), a cztery miesiące później odbył się wielki uroczysty bankiet organizacyjny na 300 osób, z których 231 zostało członkami Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. Ci, którzy nie weszli w skład szacownego grona, byli najprawdopodobniej po prostu skąpcami, bo żałowali 100 dolarów na wpisowe.
Niemal jednocześnie z powstaniem akademii rodziła się koncepcja nagrody dla najwybitniejszych dzieł i twórców. Zaprojektował ją znany scenograf Cedric Gibbons, który — jak głosi legenda — narysował jej projekt na serwetce podczas jednego z nudnych bankietów. Odlew stojącego krzyżowca, wspartego na wielkim, zwróconym w dół mieczu, wykonał w 1928 r. rzeźbiarz George Stanley. Mierząca 34,4 cm wysokości, ważąca niespełna 4 kg statuetka jest wykonana z brązu i pokryta 14-karatowym złotem. Koszt wykonania wynosi około 300 dolarów, ale do dziś producenci wykładają dziesiątki milionów, aby ją zdobyć. W myśl (łamanego wprawdzie) kodeksu, nagród nie wolno sprzedawać — akademia ma prawo pierwokupu za dolara.
Skromne początki
Pierwsza ceremonia wręczenia Academy Awards of Merit (bo taką oficjalną nazwę noszą Oscary) była raczej skromna. Zabrakło napięcia, bo wręczono tylko statuetki, gdyż akademia ogłosiła werdykt trzy miesiące wcześniej. Przyznano wówczas 13 nagród, a pierwszym uhonorowanym filmem były „Skrzydła” Williama Wellmana.
Wkrótce ceremonie stały się bardziej spektakularne, przybywało kategorii, pojawiali się rekordziści — rodziła się legenda. W 1931 r. statuetka zyskała nową nazwę. Bibliotekarka akademii Margaret Herrick na widok statuetki stwierdziła, że to wypisz, wymaluj jej wuj Oscar (chociaż niektóre podania mówią, że matką chrzestną statuetki była słynna aktorka Bette Davis. Niestety, słowa bibliotekarki słyszeli dziennikarze i nagroda ma dziś nieco mniej podniosłą, za to bardziej swojską nazwę.
Jeden to za mało
Dla niektórych twórców zdobycie Oscara to szczyt szczęścia, przemysł filmowy rządzi się jednak swoimi prawami i niektórzy postawili na hurt. Dlatego James Camerona nie bez racji krzyczał: „Jestem królem świata!” podczas odbierania statuetek w 1997 r. Jego „Titanic” zgarnął 11 nagród (podobnie jak w 1959 r. „Ben Hur” i „Władca Pierścieni” w 2003 r.). Słowa Cameron były jednak mocno na wyrost. Jeśli chodzi o Oscary, rekordzistą — długo jeszcze niedoścignionym — jest Walt Disney. Zebrał 26 nagród (46 nominacji). W 1939 r. odebrał najoryginalniejszego honorowego Oscara w historii tej nagrody za „Królewnę Śnieżkę” — pełnowymiarową statuetkę i siedem miniaturek — w końcu krasnoludkom też się coś od życia należy.
Obecnie ceremonie są olbrzymimi imprezami transmitowanymi na cały świat i oglądanymi na żywo przez setki milionów widzów. Nominowane i nagradzane filmy kosztują setki milionów dolarów i przynoszą jeszcze większe zyski. I tylko coraz częściej słychać narzekania na poziom nagrodzonych dzieł. Może po prostu Hollywood wraca do korzeni.