Leci z nami pilot

Karol Jedliński
opublikowano: 30-03-2010, 13:15

W Locie Sebastian Mikosz ma swoją "dream job", czyli misję kamikadze. Hasło rewolucji? Takie jak zawsze: you can dance.

Kilka tygodni wcześniej umówiliśmy się na spotkanie "na wsi", w głównej siedzibie LOT-u, nieopodal warszawskiego lotniska. Na piątek, 10. rano. W napię-tym rozkładzie lotów prezesa udało się wyrwać parę kwadransów. Na szwendanie po knajpach nie ma czasu. Przecież w Locie też jest stołówka. I mielone dobre mają.

— Jest zalatany, ale spotkanie się odbędzie — potwierdza asystentka Sebastiana Mikosza dzień przed godziną "zero".

Kilkanaście godzin później dzwoni ponownie. Jest już piątek, za kwadrans dziesiąta. No i klapa. Dzisiejsza prasa spekuluje o bliskim bankructwie LOT-u i że pomocy miałby szukać w objęciach tureckich linii lotniczych. Pożar na pokładzie.

— Prezes utknął w ministerstwie skarbu. Nie mamy z nim kontaktu. Ze spotkania nici. Może dziś po południu? Szef potrafi i o 22. dziennikarzy przyjmować — sugeruje asystentka.

Sebastian Mikosz, prezes LOT
Sebastian Mikosz, prezes LOT
None
None

You can dance

Umówiliśmy się więc "może na dziś". Tyle że po dziesięciu minutach telefon dzwoni znowu — po raz trzeci.

— Wyszedł, jedzie, będzie — pada teraz krótka komenda.

Złowroga cisza na ostatnim piętrze efektownego biurowca LOT-u. BlackBerry zaciśnięte w dłoni prezesa. Chodzi nerwowo w tę i z powrotem. Cicho konsultuje coś ze współpracownikami, dzwoni, mejluje. I tak jeszcze z pół godziny. Czuć napięcie i ciężar tych 733 mln zł straty spółki w 2008 r. i szacunkowe 100-200 mln zł w plecy za zeszły rok.

— Nie jestem samobójcą. Sam tego chciałem. Przez lata zdobywałem wiedzę, doradzałem największym firmom. Teraz wreszcie mogę wziąć stery w swoje ręce — przekonuje Sebastian Mikosz.

— Choć trafił na "ministerstwo lotnictwa", gdzie wciąż słyszy: prezesie, nie da rady — zaznacza jego żona, Magdalena Burnat-Mikosz.

Nie da rady?

— Nie ma takiej opcji. Prezes szybko nauczy cię trzech słów: you can dance. I do roboty! — przyzna- je jeden z bliskich współpracowników Sebastiana Mikosza.

Po latach balansowania w wysokiej, ale jednak drugiej lidze biznesowej Mikosz wdarł się do ekstraklasy. Od roku z małym hakiem jest najmłodszym prezesem w ponad 80-letniej historii LOT-u. Nie daje się odstrzelić. Działa. Przyspieszył. Wreszcie. Czy będzie grał o mistrzostwo? Jeszcze nie w tym sezonie. Trafił na klub na krawędzi bankructwa. Kopa temu 37-latkowi daje świadomość, że jeśli drogą totalnej rewolucji utrzyma LOT na powierzchni, to po jego prezesurę ustawi się kolejka mocarzy biznesu w Polsce. Albo zostanie prezesem narodowego przewoźnika na dłużej.

— I będę "się martwił", że mam za mało zysków — żartuje.

— Za ten awans Sebastian nieraz płaci wysoką cenę — uważa Jarosław Sroka, członek zarządu Kulczyk Holding, były redaktor naczelny "Pulsu Biznesu" i "Gazety Prawnej", jeden z wielu przyjaciół Mikosza.

Wspomina weekendową kolację pod koniec zeszłego roku.

— Spotkaliśmy się rodzinnie w świąteczny wieczór. Za oknem śnieżyca. Samoloty się opóźniają, lotnisko zaczyna się zapełniać, panuje nerwowa atmosfera. Telefon Sebastiana nie przestaje dzwo-nić, a on sprawdza, instruuje, wydaje polecenia. I tak do późna w nocy, z kolacji więc nici — opowiada Jarosław Sroka.

Na biurku prezesa, oprócz laptopa i iPoda załadowanego po uszy muzyką klasyczną, Kayah, Button Hackersami czy Jacksonem, stoi też krótkofalówka.

— Nasłuchuję, jak idą prace na lotnisku. Muszę wiedzieć, co się dzieje — ucina prezes.

Minister z Krakowa

Ci, którzy Sebastiana Mikosza znają od czasów nastoletnich, nie są zdziwieni tempem jego kariery. Z taką ambicją i siłą przebicia musiał zajść daleko. Politycy, szczególnie z Platformy Obywatelskiej, uważają go za człowieka godnego zaufania. Dlatego wieść gminna niesie, że po ostatnich wyborach Sebastian Mikosz już się szykował "w ministry". Miał zostać wiceministrem skarbu. Miał.

— Nominacja w Locie nieco zaskoczyła jego znajomych, bo nie miał przecież żadnego doświadczenia stricte menedżerskiego — mówi osoba z otoczenia Mikosza.

Ale do LOT-u rekomendowano go jako fachowca z ambicjami. Bo w biznesie tkwi od lat. I wreszcie ze strony konsultingowej przeszedł na stronę akcji, adrenaliny, odpowiedzialności. Na pierwszą linię.

— Politykom się nie podlizuję. Walczę o przetrwanie i rozwój firmy, a nie o ich przychylność. Ostatnio jednak było gorąco, bo premier trzy godziny czekał na odlot. Nikt go nie uprzedził o opóź-nieniu. A takie rzeczy nie przystoją narodowemu przewoźnikowi — przekonuje szef lotniczej spółki.

Premier leciał do rodzinnego Gdańska. Mikosz jest krakusem, ale na stare włości rzadko wraca. Warszawę woli. Bo tu są możliwości. Tu można zostać pierwszym pilotem z prawdziwego zdarzenia.

— Kraków to miasto nieco zamknięte. Protekcja działa tam o wiele silniej niż w stolicy. Robi się karierę po plecach rodziców. A Warszawa jest dla odważnych — twierdzi.

Tym samym naraża się na drwiny i docinki o karierowiczach i chciwusach.

— Irytuje mnie, kiedy krakusi krytykują Warszawę. Mówię im: weźcie walizkę, przyjedźcie tu, zróbcie karierę, po czym trzaśnijcie drzwiami i powiedzcie, że chrzanicie Warszawę. Wtedy podyskutujemy — przekonuje i opowiada o rychłej przeprowadzce do domu na modnym mokotowskim osiedlu.

Dyskutować z nim może więc Andrzej Zdebski, prezes krakowskiej Krakchemii. Kilka lat temu wyciągnął Mikosza z Francuskiej Izby Przemysłowo-Handlowej na swego zastępcę, wiceprezesa w Polskiej Agencji Informacji i Inwestycji Zagranicznych.

— Sebastianowi czasem trzeba schłodzić głowę. Co nie zmienia faktu, że jego młodzieńczy wigor, entuzjazm, bojowość to dobra mieszanka — uważa prezes Krakchemii.

Jak ukraść show

Od wczesnej młodości Mikosz nie był szarakiem ze środkowej ławki. Sporo odziedziczył po przodkach. Jeden z jego dziadków to rodowity Francuz, drugi wywodzi się z zamożnej rodziny z okolic Rzeszowa. Matka do matury mieszkała w Montpellier. Była głęboka komuna, połowa lat 70., kiedy Mikoszowie seniorowie postanowili się osiedlić w Krakowie. Na przekór wszystkim. Oboje prawnicy, wiecznie w papierach. Zauważyli muzyczne ciągoty syna.

— W podstawówce zacząłem zwiedzanie Europy z chórem Filharmonii Krakowskiej. Do tego 9 lat grałem na skrzypcach. Ostatnio na Wigilię, po latach, spróbowałem. Wyszło. Muzyka to najwyższa forma sztuki — uważa Sebastian Mikosz.

W chórze główny show kradł mu kolega Borys Lankosz. Dziś znany jako reżyser "Rewersu", wtedy gwiazda telewizyjnego serialu dla nastolatków. Występy w wielkich salach koncertowych zrobiły swoje — obecny prezes LOT-u perfekcyjnie rozgrywa swoje publiczne wystąpienia. Można wręcz odnieść wrażenie, że je lubi.

— Mój mąż potrafi robić show. Nawet kiedyś poważnie rozważał karierę aktorską — zdradza Magdalena Burnat-Mikosz.

— Gadanę ma niezłą. Związkowcy mogliby się uczyć — przytakuje jeden z wysokich przedstawicieli związkowych w Locie.

A "gadanę" ma w kilku narzeczach.

— Bo języki otwierają głowę na świat — kwituje prezes LOT-u.

Swoje zrobiła też krakowska "piątka" — liceum dla dzieci małopolskiej elity. Towarzystwo niebanalne: syn Jana Nowickiego czy Małgorzata Szumowska. Nie robił za tło. Od zawsze w samorządzie szkolnym, aktywista pełną gębą. Przed wyborami na krakowskim rynku rozklejał plakaty z kowbojem.

— Trochę się gardłowało, jak to w tym wieku — przyznaje.

Swego czasu przed maturą był nawet w zespole młodych doradców kuratora oświaty. Postulaty? Więcej języków, mniej matmy. Na przyszłość cel był jasny, uzgodniony z rodzicami: studia prawnicze na UJ.

Być jak Sarko

Zawrzała jednak francuska krew przodków. Pojechał do Montpellier. Dostał się na roczny kurs przygotowujący do Science Po, paryskiego Instytutu Nauk Politycznych. Celował w kuźnię francuskich elit, która wykształciła 28 prezydentów i premierów na całym świecie, w tym takie nazwiska, jak Mitterrand, Chirac, de Coubertin, Pompidou. Obecnie 14 prezesów z czołowej czterdziestki francuskich koncernów ma dyplom Science Po. Dostał się. Wcześniej, podczas zajęć na kursie przygo-towawczym i egzaminie ustnym na uczelnię, jasno i stanowczo komunikował, że francuska wizja historii ostatniego wieku nie jest tą jedyną i prawdziwą.

— Chyba stwierdzili, że taki oryginał przyda się, nieco przewietrzy klimat uczelni — ocenia po latach Sebastian Mikosz.

— To miejsce dla czołówki. Tempo nauki jest ostre, wylecieć można w każdej chwili. Ale to nie znaczy, że Sebastian ciągle ślęczał nad książkami. Imprezy były. To przecież bardzo towarzyski facet — podkreśla Michał Kurtyka, przyjaciel od lat, który w tym samym czasie studiował w stolicy Francji.

Przez bale i wyskoki egzamin z angielskiego zawalił tam Nicolas Sarkozy. I wyleciał. Mikosz, który karierę i samego Sarko podziwia, dał radę. Choć wcześniej sporo musiał sobie poukładać od nowa. Bo, co prawda Sekwana nie była szersza od Wisły pod Wawelem, ale zderzenie Krakowa z metropolią było szokiem.

— Odebrałem lekcję pokory. Jechałem tam z nastawieniem, że Ziemia kręci się wokół Krakowa — przyzna po latach.
Barman dyrektorem

Szybko się okazało, że na ścieżce kariery postawił na właściwego konia. Zgłosił się po niego paryski oddział renomowanego Arthura Andersena. A że do podjęcia pracy miał kilka miesięcy, to wraz z m.in. Michałem Kurtyką szwendał się po Afryce. Egipt, Kenia, Tanzania, Sudan, Zanzibar. A później po Stanach Zjednoczonych — i epizod w Nowym Jorku, fucha barmana w lokalu nieopodal Wall Street. Takie wyzerowanie umysłu przed korporacyjnym zachrzanem. Andersen był marzeniem? Niekoniecznie.

— Pracował w miejscach, w których robił coś z pasją i przyjemnością lub po prostu z fachowym zaangażowaniem. On ma profil prezesa, a nie trybiku w mechanizmie korporacji. Lubi skupiać na sobie uwagę, być w oku cyklonu — uważa Magdalena Burnat-Mikosz.

W Andersenie wytrzymał kilka lat. Odpowiadał za klientów inwestujących na rynkach Europy Wschodniej. Do Polski zaglądał. Także towarzysko. W 1998 r., podczas pamiętnego koncertu Rolling Stonesów w Chorzowie, spotkał swoją przyszłą żonę. Wtedy to on, Andersenowiec, był królem świata, a żona ledwie pukała do bram niebios, asystując Janowi Kułakowskiemu w unijnych negocjacjach.

Potem role się odwróciły. Magdalena Burnat-Mikosz została gwiazdą w branży. W dekadę zrobiła zawrotną karierę w konsultingu, specjalizując się w zdobywaniu funduszy unijnych. Jest partnerem w Deloitte. Przez pół roku pracowali w jednym miejscu, tyle że w Deloitte jej mąż był "ledwie" dyrektorem.

— Mamy silne osobowości, więc przez ten czas z całych sił unikaliśmy siebie w biurze. Atmosfera bywała gęsta, po przejściu Sebastiana do LOT-u zrobiło się dużo lżej — mówi pół żartem, pół serio żona prezesa lotniczej spółki.

— Nie rywalizujemy ze sobą. Magda mnie wspiera. Przy tym musimy być zgrani. Mamy trzech synów w wieku 2-8 lat, a to oznacza, że także dwie nianie. W domu funkcjonujemy niczym mała firma. A jak tylko mama wyjedzie w delegację, jest laba. Zamawiamy pizzę i oglądamy "Gwiezdne wojny" do nocy — śmieje się Sebastian Mikosz.

Krew 767

Jako prezes "kominowej" spółki Mikosz może zarobić maksymalnie 19,2 tys. miesięcznie. W konsultingu płacą dużo lepiej.

— To dla niego pewnie degradacja finansowa, ale pokazuje determinację jako prezesa. Mimo wszystko jest to jego "dream job", bo lotnictwo ma we krwi — uważa Michał Kurtyka.

— O tym marzył. Nigdy wcześniej nie widziałam go pracującego w domu po północy. Odnoszę wrażenie, że teraz tyra z pięć razy więcej niż w poprzed- nich firmach. Jednocześnie pracuje nad sobą. Wprowadził w Locie m.in. tradycję krótkich spotkań z konkretną konkluzją zamiast kilkugodzinnej gadaniny — twierdzi Magdalena Burnat-Mikosz.

Gdy prezes wchodzi do hangaru, gdzie trwa przegląd Boeinga 767, jest w swoim żywiole. Wylicza, ile kosztują poszczególne części silnika, poklepuje blachę. Patrzy na samolot z podziwem. I żałuje, że wciąż, choć od lat jest w zarządzie Aeroklubu Warszawskiego, nie dokończył kursu na pilota.

— Niedawno jeszcze grałem namiętnie na symulatorach lotu, mam specjalny komputer. Ale teraz i na to nie mam czasu — przyznaje.

Bo teraz wykopano topór wojenny.

W karty i na miecze

LOT walczy o rynek, o przetrwanie. A kim w tej batalii jest Mikosz?

— Kamikadze z nadczynnością przysadki mózgowej — odpowiada niemal każdy znający sytuację w spółce.

Był czas, gdy został sam. Wytrzymał pierwsze turbulencje, mocno ściskając stery. Nawet przyjaciel od lat Michał Kurtyka, dyrektor zarządzający firmy doradczej BPI Polska, przez dwa miesiące odmawiał współpracy z LOT-em. Nie wierzył w projekt. Do czasu. Teraz prowadzi w spółce konsultacje społeczne.

— Sebastian zmienia spółkę w błyskawicznym tempie. Nieraz gra w ciemno, stawia na nieznaną kartę. Sytuacja wymaga sprinterskiego tempa. Widzę to tak: albo LOT się wykaraska, albo nie będzie nawet czego ratować — kwituje szef BPI Polska.

A Mikosz tnie, negocjuje, sprzedaje, przekształca, zwalnia, zawraca, otwiera. Walczy i negocjuje na kilku frontach: z konkurencją, bankami, związkowcami i Bóg wie z kim jeszcze.

— Ludzi drażni te moje tysiąc pomysłów na godzinę. Radzą: więcej cierpliwości, nie łap kilku srok za ogon. Jak kiedyś się z nimi zgodzę, to znaczy, że czas zmienić pracę. Bo spróchniałem — ocenia prezes spółki.

Siebie woli widzieć bardziej w japońskiej roli szlachetnego wojownika w stylu swego ukochanego Aikido. Piekielnie ostrym mieczem torującego sobie drogę. Na wojnę.

Tekst pochodzi z "Business Class", prestiżowego dodatku PB dla Prenumeratorów

Zobacz stronę poświęconą ludziom związanym z biznesem>>>

© ℗
Rozpowszechnianie niniejszego artykułu możliwe jest tylko i wyłącznie zgodnie z postanowieniami „Regulaminu korzystania z artykułów prasowych” i po wcześniejszym uiszczeniu należności, zgodnie z cennikiem.

Podpis: Karol Jedliński

Polecane