Urodziłam się w biednej dzielnicy Częstochowy — rodzice kupili dom i nie trafili z wyborem. Miałam wesołe dzieciństwo, bo co drugie domostwo to była melina, a ludzie nie przejmowali się życiem za bardzo.
Z mojej klasy tylko ja skończyłam studia.
Byliśmy z bratem wychowywani w kulcie pracy. Rodzice dorabiali się od zera, prowadzili mały biznes, a w tych czasach bycie prywaciarzem nie było proste. Nie było mnie stać na studia dzienne, więc poszłam do pracy w firmie kolporterskiej, a popołudniami studiowałam zarządzanie przedsiębiorstwem na Politechnice Częstochowskiej. Poza bankrutującą Hutą Bieruta i branżą dewocjonaliów związaną z Jasną Górą w Częstochowie nie było wielu pracodawców.
Po studiach w sylwestra postanowiłam wyjechać, rozstałam się przez to z ówczesnym narzeczonym, a 1 marca już mieszkałam w Warszawie. Kolporter przeniósł mnie do stołecznego oddziału, więc pracę miałam. Kolega z Częstochowy zaproponował wspólne wynajęcie mieszkania. Po roku został moim mężem.
Z pierwszym Kolporterem rozstałam się, bo trafiłam na rozmowę kwalifikacyjną w IP Klucze (Kimberly & Clark). Szefem sprzedaży był tam Ireneusz Sudnik, teraz dyrektor generalny w Dr Irenie Eris. Powiedział: „Monia, mnie ktoś taki bardzo by się przydał. Ktoś, kto nie wie, że się nie da”. No i zostałam królową papieru toaletowego na rynku mazowieckim...
Po dwóch latach największy dystrybutor chemii i kosmetyków zaproponował mi stanowisko dyrektora i zorganizowanie sieci sprzedaży. To był duży biznes — kilkanaście milionów złotych obrotu miesięcznie. Zgodziłam się, bo to była szansa na realizowanie siebie poza korporacją, gdzie człowiek jest tylko wykonawcą tego, co zleci góra. Po kilku latach znów zadzwonił Sudnik, że jest w firmie Hoop i ma spółki dystrybucyjne, które przynoszą ogromne straty.
Pierwszy raz zostałam prezesem. Miałam 30 lat. Moim zadaniem było sprawić, żeby przynajmniej „zapinały się na zero”. Udało mi się po roku dużym nakładem pracy. To był ważny etap dla mnie. Nauczyłam się, że aby realizować się zawodowo, muszę być na samej górze organizacji.
Przyjęłam więc od gdyńskiej spółki propozycję pomocy przy otwieraniu centrum logistycznego w podwarszawskim Błoniu.
Kursowałam między Trójmiastem a Warszawą i w końcu postanowiłam przenieść się do Gdyni. Zorganizowałam sobie życie od nowa, nawet otworzyłam własny mały biznes. Wtedy rozjechało się moje pierwsze małżeństwo...
Kiedy poznałam obecnego męża, z bólem serca zostawiłam Gdynię i przeniosłam się pod Łódź. Zaczęłam wić gniazdko rodzinne. Po roku zadzwonił prezes gdyńskiej firmy, że może już wystarczy mi tej sielanki i chciałabym reanimować Kolastynę. Dostałam komplet dokumentów. Finansowy dramat było widać gołym okiem, ale zasięgnęłam języka — wszyscy dobrze mówili o markach i narzekali, że nie można ich dostać. Pomyślałam, że warto podjąć wyzwanie. Kiedy w styczniu 2010 r. przejmowałam prowadzenie Grupy Kolastyna, której następcą prawnym jest Miraculum, miała 78 mln zł długu i 52 komorników na kontach.
Ówczesny właściciel zaangażował w nią prawie 20 mln zł z funduszu inwestycyjnego. Fundusz długo szukał kogoś, kto znałby się na sprzedaży, dystrybucji, kosmetykach i potrafił działać w ekstremalnych warunkach. Uznałam, że mam wystarczające doświadczenie na rynku kosmetycznym, znam dystrybutorów, hurtowników, umiem z nimi rozmawiać.
Wiedziałam, że żaden facet nie podejmie się ratowania firmy: za duże ryzyko popsucia kariery, gdyby się nie udało. A ja jestem człowiekiem od zadań specjalnych (beznadziejnych przypadków). W biurze nie miałam prądu ani ogrzewania.
Pierwszego dnia zabrano mi samochód służbowy, korzystałam z prywatnego telefonu. Banki, poza PKO BP, zażądały natychmiastowej spłaty kredytów na prawie 25 mln zł. Ściągały odsetki karne. Ale udało się postawić spółkę w stan upadłości układowej, a nie likwidacyjnej. Trzeba było dogadać się z wierzycielami — to dostawcy, więc musiałam ich przekonać, że warto nie tylko poczekać na pieniądze, ale też bardziej w nas zainwestować.
Zapewniłam, że jeśli nam pomogą, zrobię, co mogę, by postawić firmę na nogi. Straciliśmy rynek zbytu, klientów sieciowych, zostali nam hurtownicy i drobni detaliści, np. kioski Ruchu. Z koleżanką i kolegą z zarządu namówiliśmy część wierzycieli, by zamienili długi na akcje. Potem odzyskali dług, sprzedając akcje na giełdzie, i pozostajemy w dobrych stosunkach. Reszta stwierdziła, że nie będzie nam przeszkadzać w próbie uratowania spółki.
Stworzyłam z zespołem fantastycznych ludzi firmę Miraculum na nowo, opierając ją na sprzedaży cudownych polskich marek. Ludzie mi uwierzyli i powoli idziemy do przodu.W2010 r. Miraculum wypracowało 36 mln zł przychodów, bez dostępu do finansowania obrotów, więc nie mamy czego się wstydzić.
Szukam inwestora długoterminowego, który zaangażuje się finansowo w spółkę i pomoże w realizowaniu strategii. Tacy zaczynają się pojawiać. Firma działa według nowoczesnego modelu: wymyślamy skład kosmetyków, ale powstają one w laboratoriach podwykonawców. Wszystkie duże fabryki, m.in. Henkel i L’Oréal, tak robią.
Szklany sufit? Wciąż uderzam w niego głową. Biznes to świat facetów. Oni nade wszystko cenią spokój. Burzenie struktur, przełamywanie stereotypów postrzegają jako nadaktywność.
Lubią „serwisować” problemy, „holować” je w nieskończoność przy lunchu czy kawie. Ja pracuję na pełnych obrotach i nie interesuje mnie, czy wysuwam się za bardzo przed orkiestrę.
Kiedyś intensywnie chodziłam na rozmowy kwalifikacyjne. Kilka razy udało mi się pogadać z rekrutującymi mnie kobietami prywatnie. Powiedziały, że na dziesięć projektów w dziewięciu mają powiedziane między wierszami, żeby nie szukać kobiety. To nielegalne, ale prawdziwe, bez względu na PR korporacji. To było wiele lat temu, ale kobiet prezesów jest mało, więc chyba niewiele się zmieniło. Kobiety nie dbają o relacje, boją się oskarżeń o utrzymywanie kontaktów towarzyskich w pracy.
Jesteśmy zbyt ambitne i dumne, żeby komuś coś zawdzięczać. A mężczyźni chętnie przy golfie, tenisie załatwiają pracę sobie i swoim kolegom. Potem mogą się oddać mozolnemu naprawianiu świata, wiedząc, że mokrą robotę zrobią za nich kobiety. Kiedyś kolega powiedział mi: „Ciebie nigdy żadna praca nie pokocha tak, jak ty kochasz ją”. Gdy naprawdę muszę odpocząć, jadę popływać na desce. Lubię sporty, które dają poczucie wolności.
Kiedy chwytam żagiel, jestem tylko ja i przestrzeń. Podobnie na nartach w wysokich górach. Moim żywiołem jest woda, męża — powietrze. Uwielbiam też jeździć samochodem. Kursuję między Łodzią, Warszawą a Krakowem. Mam 36 lat i zdecydowanie nie nudzi mi się w życiu. Ale może w końcu przyjdzie czas na dziecko?