W 2012 r. przeciętny Nowozelandczyk musiał wydać na mieszkanie w mieście 6,7 – krotność rocznych zarobków. Pod tym względem Nowa Zelandia wyprzedziła Australię, dotychczasowego lidera rankingu krajów o najniższej dostępności domów (ranking obejmuje duże rynki, powyżej 1 mln mieszkańców).
Jednak o ile ceny domów w Australii wywindował napływ kapitału związany z boomem w tamtejszym sektorze wydobywczym, o tyle drożyzna w Nowej Zelandii może zastanawiać. Na wyspach mieszka 20 razy więcej owiec niż ludzi, a ogromne połacie ziemi pozostają niezamieszkałe. Wysokich cen mieszkań nie uzasadnia też gospodarcza koniunktura. O boomie mówić nie można, bo PKB wzrósł w czwartym kwartale o 0,2 proc. w stosunku do poprzednich trzech miesięcy.
- Budowa domu w Nowej Zelandii jest za droga i trwa za długo – diagnozuje problem wicepremier kraju Bill English.
Jak zauważa prawicowy polityk, materiały budowlane kosztują nawet więcej niż w Australii, a przerost biurokracji sprawia, że deweloperzy czekają za długo na otrzymanie pozwolenia na budowę. Inne wytłumaczenie ma lewicowa opozycja, która krytykuje rząd za brak wsparcia dla taniego budownictwa. Komentatorzy zwracają uwagę, że deweloperom nie opłaca się budować mieszkań w najniższym segmencie cenowym.
- Prawdziwym problemem w Nowej Zelandii jest skłonienie deweloperów, by poświęcili część swoich zysków i zwiększyli liczbę inwestycji w segmencie popularnym – komentuje dziennik New Zealand Herald.
W ubiegłym roku Nowa Zelandia awansowała na szczyt rankingu krajów o najniższej dostępności domów.
