Niewdzięczni wasale usiłują zadźgać seniora, który pozbawił ich beneficjów i alodiów. Taka feudalna interpretacja znakomicie opisuje sytuację po upadku koalicji PiS, Samoobrony i LPR. Przystawki postanowiły jak najszybciej usunąć premiera Jarosława Kaczyńskiego drogą tzw. konstruktywnego wotum nieufności. Wpadły jednak w konstytucyjną pułapkę, albowiem urzędującego szefa rządu usuwa się tym samym głosowaniem, w którym powołuje się nowego. Realność zebrania 231 głosów rozbija się o osobę wirtualnego premiera. Przecież wystawienie wczoraj przez posłów LiS kandydatury byłego ministra Janusza Kaczmarka należy traktować w kategoriach żartu i trudno się spodziewać po PO i SLD, aby się na tym nie poznały.
Drugi tydzień namolnie powtarzam, że w coraz bardziej komplikującej się sytuacji jedynym uczciwym i najbardziej pożytecznym dla Polski posunięciem Jarosława Kaczyńskiego byłoby zwrócenie się do Sejmu o wyrażenie jego mniejszościowemu rządowi wotum zaufania w trybie art. 160 Konstytucji RP — i to już na posiedzeniu 22 sierpnia. Wotum pierwotne, obowiązkowe po sejmowym exposé, gabinet większościowy otrzymał 19 lipca 2006 r. stosunkiem 240:205 (0 wstrzymujących się, 15 nieobecnych), głosami PiS, Samoobrony i LPR oraz planktonu z RLN, posłów niezrzeszonych i dwóch niemieckich. Od wczoraj jego sytuacja prawna zmieniła się radykalnie. Co prawda Konstytucja RP nie wymaga odnawiania wotum zaufania, pozostawia to do decyzji premiera — ale kiedyż art. 160 ma być zastosowany, jeśli nie teraz?
Znajdujący się w podobnej sytuacji Marek Belka dobrowolnie poddał się 15 października 2004 r. takiemu egzaminowi i wygrał 234:218 (0 wstrzymujących się, tylko 8 nieobecnych). Motyw głosowania ówczesnego Sejmu był oczywisty — chęć przetrwania do końca kadencji. Dlatego wniosek Jarosława Kaczyńskiego zawierałby element chytrości, bo gdyby z takich samych powodów udało mu się jednak jakimś cudem przeskoczyć nad poprzeczką (do wotum wystarcza większość zwykła), mniejszościowy rząd uzyskałby legitymizację. Jeśliby zaś premier przegrał, to po automatycznej dymisji uruchomiłyby się procedury prowadzące w ciągu kilku tygodni do wyborów, bez szukania 307 posłów zdecydowanych na skrócenie kadencji.
No tak, ale do takiej służącej Polsce decyzji potrzeba politycznej, cywilnej i zwyczajnie ludzkiej odwagi, aby zajrzeć nieubłaganej rzeczywistości w oczy — a tego kombinującemu Jarosławowi Kaczyńskiemu brakuje.