Kalifornijskie słońce opiekało okalające basen kafle, ale cień rzucała na nie już postać stojąca w londyńskim parku. Powstające na różnych kontynentach ujęcie w barwach różowego drinka, natki pietruszki i studzącej skórę tafli zostało w 2018 roku najcenniejszym dziełem żyjącego autora sprzedanym w drodze licytacji. Datowany na 1972 r. „Portret artysty” — milczącego jak drzewo modela w koralowej marynarce — uchodzi przy tym za tak opatrzony kadr Davida Hockneya, że płótno śmiało otarłoby się o groźny wyraz „nuda”, gdyby w branżowych nagłówkach natarczywiej nie przewijało się obcojęzyczne słowo „nude”. Określenie zamykające w sobie nieskrępowaną nagość i naturalność odnosi się jednak nie do zanurzonego w basenie pływaka, tylko tzw. licytacji bez gwarancji, która sprawnie wyprowadza wątek z sennej sceny na tarasie, wrzucając go prosto w spieniony kontekst finansowej spekulacji.

Prawa ręka rynku
Być może to ostatnie tak kosztowne malowidło sprzedane „nago” — zasępiają się eksperci na myśl o obnażonym obiekcie wystawionym pod młotek zarówno bez rezerwowej ceny, jak i gwarancji, że „nie spadnie z aukcji”. Niekorzystny scenariusz z końcówki zdania urzeczywistnia się, kiedy dzieło nie znajduje nabywcy podczas licytacji, co stanowi przykrą dla właściciela zapowiedź dalszych negocjacji — jak więc wymknąć się z cienia ryzyka, kiedy spodziewana cena w dolarach powinna rozłożyć się na rachunku przynajmniej ośmioma cyframi? Jak wynika z danych ArtTactic, aż dwie trzecie listopadowych transakcji na głównych nowojorskich aukcjach zarejestrowano przy gwarancjach sprzedaży, a te oszacowano łącznie na blisko 537 mln USD (2 mld zł), co oznacza tłusty 60-procentowy wzrost względem tego samego miesiąca ubiegłego roku.
Zanim zachodni rynek sztuki doświadczył dotkliwszych grymasów sektora finansowego, sprzedaż gwarantowali właścicielowi dzieła sami organizatorzy aukcji — podaje grudniowy „The Economist”, zaznaczając jednak, że po wstrząsie z 2009 r. Christie’s i Sotheby’s miały zapłacić za tę wybujałą wiarę i niesprzedane prace około 200 mln USD (752 mln zł). Dzięki nauczce wartości paru hockneyowskich obrazów ryzyko zostało więc niebawem przesunięte na trzeciego gracza, który w przypadku braku chętnych nabywa dzieło za ustaloną wcześniej stawkę, a kiedy rozgorzeje licytacja,inkasuje udział w nadwyżce względem gwarancji. Tym sposobem osławiony „Salvator Mundi” Leonarda da Vinci — który ostatecznie odnotował aż grzeszny wynik powyżej 450 mln USD (1,7 mld zł) — dał zarobić gwarantującemu od 90 do 150 mln USD (339-564 mln zł), jako że, według danych Bloomberga, umówiona zawczasu stawka przekraczała 100 mln USD (376 mln zł).
Skoro wobec tego rynek najcenniejszych obiektów doszedł już do etapu, w którym udziałami w gwarancjach handlować można podobnie jak kontraktami terminowymi na 10 ton kakao, wypada zadać też pytanie, czy analiza aukcyjnych rekordów to nie czasem sztuka dla sztuki — śpiewana coraz szybciej oda do nieśmiertelnej hossy.
Nagi instynkt
Oprócz wspomnianego braku gwarancji jako oręż w walce z nudą posłużyła tym razem również cena rezerwowa — minimalna — której ustanowienia zaniechano ponoć z powodów tak niewyszukanych, jak rymowanka o różach i aniołkach. „Rezygnując z tego progu, usunęliśmy wszelkie możliwe bariery wejścia, umożliwiając włączenie się do otwartej licytacji szerszego grona inwestorów i kolekcjonerów” — uraczył branżę głos rzecznika domu aukcyjnego, opatulający w okrągłe zdania fakt, że właściciel dzieła nie ustalił z Christie’s żadnej wartości, poniżej której nie dojdzie do sprzedaży. Ponad 3-metrowa praca Davida Hockneya mogła się wobec tego nie sprzedać w ogóle — bo transakcja nie była gwarantowana — albo uzyskać każdą, nawet względnie niską stawkę, bo wcześniejszy posiadacz nie zażądał ustanowienia ceny minimalnej.
Praktyka tego zdradliwegozabezpieczenia znana jest powszechnie również nad Wisłą, przy czym trzeba wyjaśnić, że mowa o wartości nieznanej na sali — na cenę minimalną umawiają się właściciele wystawianej pracy z organizatorami aukcji, a kiedy do jej osiągnięcia nie dojdzie, pozycja opisywana jest w rejestrze jako „transakcja warunkowa”. Z jednej strony rozwiązanie wygląda więc na dogodne dla posiadacza obrazu, z drugiej jednak nierzadko blokuje skuteczną sprzedaż, bo próg, od którego licytowane jest dzieło, również podciąga się pod przeszacowany poziom rezerwowy, zniechęcając do udziału w aukcji. Podręcznikowa teoria gier wraz z tymi doświadczeniami wspierają wobec tego sztampowe stanowisko rzecznika — w końcu im niższe bariery, tym większa skłonność do nieokiełznanych emocji i rozgorączkowanej licytacji — ale czy znowu aż tak nieprzytomnie wydać można byłoby 90 mln USD (339 mln zł)?
Chóralnie odśpiewywana oda do hossy wzbogaca się dzięki takim zabiegom o kolejną nośną zwrotkę — i tobie może przytrafić się Hockney — tymczasem sam wierzchołek zachodniego aukcyjnego rynku pozostaje względem tej medialnej melodii zupełnie poza tempem. Na transakcje sprzedaży najcenniejszych, muzealnych prac nigdy nie będzie miała wpływu masa, mająca ambicję w ogóle przystąpić do aukcji, tylko garstka dysponująca niezmąconym obrazem sytuacji, którą pomieściłby jeden basen. „Kiedy przyglądasz się znad brzegu, widzisz, jak woda zniekształca linie kafli, a gdy tylko się zanurzysz, widok robi się klarowny niezależnie od wzburzenia fali” — komentował kiedyś David Hockney, mając na myśli odmalowaną przez siebie najcieńszą warstwę, na której głupie oczy nieuchronnie przegrywają pojedynki o prawdę. © Ⓟ