Patryk Vega zebrał już gotówkę na pięć kolejnych produkcji.Twierdzi, że inwestorzy otwierają przed nim portfele, bo na jego filmach zarabiają od 35 proc. do… 350 proc. W planach ma międzynarodową karierę, fundusz w USA i dzieła z przesłaniem
„PB”: W zeszłym roku pana firma Vega Investments, która wyprodukowała „Botoks”, „Politykę”, „Kobiety mafii” i „Kobiety mafii 2”, osiągnęła przychody przekraczające 17,7 mln zł i zysk netto sięgający 11,2 mln zł. Jakich wyników spodziewa się w tym roku?

Patryk Vega: Przychody z pewnością przekroczą 25 mln zł i w podobnym stopniu powinny wzrosnąć także zyski.
Jak pan zabiega o pieniądze na produkcję?
Mam stałą grupę inwestorów, ponieważ generalnie wolę długoterminową, a nie jednorazową współpracę. Są to zarówno firmy, jak i osoby fizyczne, które mają swoje stabilne biznesy, ale chcą mieć dodatkową nogę biznesową, która nie będzie od nich wymagała szczególnej bieżącej uwagi. Współpracuję też z jednym funduszem inwestycyjnym.
Jak to działa?
Bardzo dobrze. Inwestorzy wypłacają sobie zyski z zakończonej produkcji, a kapitał rolują, inwestując w kolejną. Kilku z nich na tej zasadzie wyłożyło już pieniądze na cztery, pięć filmów, które dopiero nakręcę. Ponieważ jednak mam plany aż do 2023 r., muszę pozyskiwać kolejnych inwestorów. Nie strategicznych, którzy sfinansowaliby film w całości, czy nawet w połowie, bo to wiązałoby się ze zbyt dużym ryzykiem. Jeśli z jakiegokolwiek powodu taki inwestor by się wycofał – co zawsze może się zdarzyć - projekt stanąłby pod znakiem zapytania. Również z powodu bezpieczeństwa już kilka lat temu postanowiłem, że nie wydam ani złotówki, dopóki nie będę miał na koncie wszystkich pieniędzy na daną produkcję i pewności, że będę w stanie ją zakończyć. Wszyscy inwestorzy dali się przekonać do takiego trybu pracy i zaakceptowali te warunki.
Budżety filmowe często są przekraczane.
Nigdy w życiu nie przekroczyłem budżetu. Moi inwestorzy mają zresztą w umowie zagwarantowany udział we wpływach, który wynika z wartości ich wkładu względem budżetu. Przekroczenie budżetu oznaczałoby więc, że to ja muszę pokryć różnicę.
Ile mija od wpłacenia pieniędzy przez inwestora do ich odzyskania?
Zawsze starałem się, aby to było 12 miesięcy - i to się udawało. W ciągu roku inwestorzy nie tylko odzyskiwali kapitał, ale też otrzymywali znaczną część zysków. Moje filmy miały dotychczas spektakularne otwarcia - już podczas pierwszego weekendu oglądało je bardzo wielu widzów. Dlatego w ciągu 45 dni od premiery inwestorzy otrzymywali pierwszy przelew, na który składało się 100 proc. włożonego kapitału oraz kilkadziesiąt procent zysku z pierwszych 30 dni emisji w kinach. Film jest ciekawym produktem inwestycyjnym, bo pierwszy okres jego życia, to dwa lata. W tym czasie jest wyświetlany nie tylko w kinach, ale także wydawany na DVD, emitowany na platformach streamingowych, VOD, w telewizjach kodowanych, a następnie niekodowanych. Po dwóch latach licencja musi być odnowiona, oczywiście za mniejsze pieniądze. Film wciąż jednak zarabia i to decyduje o jego atrakcyjności inwestycyjnej.
Frekwencji kinowej przewidzieć się nie da, ale pozostałe pola eksploatacji filmu są przewidywalne pod względem dochodu, bo nie jest on wprost zależny od wielkości widowni.
Waśnie niedawno na tej zasadzie sprzedałem filmy jednej z największych obecnych w Polsce platform streamingowych. Ponadto na bazie filmów kinowych tworzę miniseriale, które emitować będzie Canal+. Inwestorzy zarobią na jednym i drugim. Umowy gwarantują im udział w zyskach z filmu aż przez pięć lat.
Czy pod względem treści miniseriale będą się różniły od filmów kinowych?
W przypadku sześcioodcinkowego serialu, jak ten oparty na „Kobietach mafii”, można dodać prolog i epilog, a środek poszerzyć o nowe wątki. W przypadku seriali czteroodcinkowych nowego materiału jest oczywiście mniej, ale i tak dodajemy sporo scen.
Generalnie jednak ma to drugorzędne znaczenie, bo - jak wynika z badań - tylko 20 proc. widowni serialowej widziało wcześniej film kinowy.
W przypadku serialu „Kobiety mafii” nie wszystko poszło zgodnie z planem - widzowie go nie zobaczyli.
Nie zobaczyli, bo platforma Showmax, która go zamówiła i miała wyemitować, została zamknięta. Serial powstał jednak w terminie i jego produkcja została w 100 proc. rozliczona. Inwestorzy dostali wpływy z tego tytułu.
Skąd inwestorzy wiedzą, jak w ciągu pięciu lat wygląda eksploatacja produkcji?
Co dwa miesiące przesyłam im szczegółowe raporty dotyczące przebiegu zdjęć, zgodności z harmonogramem i budżetem, a po premierze informuję ich o kolejnych etapach eksploatacji filmu. Inwestorzy mogą też odwiedzić nas na planie filmowym, a nawet wystąpić w jakimś epizodzie. Niektórzy chcą też wyeksponować swoją markę - może się ona pojawić w kampanii promocyjnej, na plakatach, zaproszeniach i w napisach.
Jakie sumy wpłacają poszczególni inwestorzy?
Na początku zdarzało się, że po kilkadziesiąt tysięcy złotych. Ponieważ jednak doba ma 24 godziny, a każdemu inwestorowi poświęcam tyle samo uwagi, wolę, żeby nie było ich zbyt wielu. Staram się budować relacje z ludźmi, by wpłacali co najmniej kilkaset tysięcy złotych. Mam też inwestorów, którzy w każdy film wkładają po 1 mln zł, choć zdarzają się i tacy, którzy byliby gotowi związać się ze mną na dłużej, ale chcą najpierw na próbę wnieść mniejszą sumę. W takich okolicznościach przyjmuje wpłaty nawet po 50-100 tys. zł.
Chciałbym jednak, żeby w przyszłości inwestor - podobnie jak w USA, Europie Zachodniej i Indiach – lokował pieniądze jednorazowo w sześciu, siedmiu filmach. To obniża ryzyko inwestycyjne, bo jeśli jeden film okaże się pod względem zysku słabszy, to pozostałe podbiją wynik. Docelowo zamierzam ten plan realizować poprzez fundusz inwestycyjny, który chciałbym wprowadzić na amerykańską giełdę. Na razie jest jednak za wcześnie na rozmowę o szczegółach.
Ilu inwestorów miał pana najnowszy film „Polityka”?
Poniżej dziesięciu. Wcześniejsze filmy miały nawet kilkudziesięciu.
Z jakim wyprzedzeniem podpisuje pan umowy?
Teraz z dużym. Mam już 100 proc. pieniędzy na pięć kolejnych produkcji, które będą miały premiery w latach 2020-21, i zbieram na filmy, które wejdą na ekrany w 2022 r.
Nie jest to kupowanie kota w worku?
Nie. Te filmy mają już założenia dotyczące fabuły, czyli tzw. storyline, czasami nawet gotowy scenariusz, roboczy tytuł, który często staje się ostatecznym, ustalony budżet, a nawet zarezerwowaną datę premiery.
Zarezerwowaną?
W Polsce jest kilka okresów w roku, kiedy kinowy tort do podziału jest największy. Wszyscy chcą zarezerwować dla siebie najlepsze daty, bo to gwarantuje dobre otwarcie. Poza tym jest taka niepisana zasada, że nie ustawia się dwóch polskich premier w jeden weekend. Chodzi o to, żeby bezpośrednio nie konkurować i wejść do kin z jak największą liczbą kopii. Daty premier rezerwuje się na profesjonalnym, zamkniętym, płatnym portalu, do którego dostęp mają przede wszystkim dystrybutorzy i właściciele kin.
Podpisanie umów z inwestorami z tak dużym wyprzedzeniem jest korzystne, bo pozwala bardzo dobrze przygotować scenariusz, który w 70 proc. decyduje o sukcesie lub porażce filmu. Im wcześniej powstanie, tym lepsze warunki jestem w stanie wynegocjować z aktorami.
Wspomniał pan o liczbie kopii, które trafiają do kin w dniu premiery. „Polityka” miała ich ponad 600. Tyle miewały kolejne „Gwiezdne wojny” albo „Avengersi”, ale nie polskie filmy.
To faktycznie bardzo dużo i w przypadku polskich filmów jest to w zasadzie bez precedensu. Bardzo ważnymi partnerami są dla mnie małe, jednosalowe kina w mniejszych miejscowościach. Chociaż mają zazwyczaj tylko po dwa seanse dziennie, odpowiadają czasami nawet za 35 proc. przychodów z filmu. Ze względu na małą liczbę seansów muszą wybierać między dostępnymi na rynku produkcjami i decydują się zazwyczaj tylko na jedną. Jeżdżę więc, spotykam się z właścicielami kin i przekonuję ich, by zdecydowali się na mój film.
Wróćmy do zysków inwestorów. Jeśli ktoś zainwestował w produkcję np. 1 mln zł, to ile odebrał?
Najniższy zysk przyniósł tegoroczny film „Kobiety mafii 2”, który jednak będzie dalej zarabiał przez kolejne lata. Dotychczas zysk wyniósł około 70 proc. Dzielę go z inwestorami pół na pół - kto wpłacił 1 mln zł, otrzymał już z powrotem 1,35 mln zł.
Najlepszy pod tym względem był natomiast „Pitbull. Niebezpieczne kobiety” z 2016 r., który wygenerował około 500 proc. zysku. Parytet podziału między inwestorów a spółkę produkcyjną wynosił siedem do trzech. Zysk inwestorów wyniósł więc około 350 proc. Jeśli ktoś wpłacił 1 mln zł, łącznie z zainwestowanym kapitałem wyjął około 4,5 mln zł.
Rozmawialiśmy z inwestorami, którzy zainwestowali w tę produkcję. Twierdzą, że tyle nie zarobili. Jeden mówi, że producent, Ent One Investments (EOI), wypłacił mu 140-150 proc. zysku, a inny - że tylko odzyskał kapitał, ale „nie zarobił ani złotówki”.
Kwestia uczciwego rozliczenia z inwestorami tego filmu spoczywa wyłącznie na prezesie EOI Emilu Stępniu. Po premierze filmu „Pitbull. Niebezpieczne kobiety” pozbawił mnie dostępu do konta bankowego spółki EOI. Dlatego nie wiem, jakie są całkowite wpływy z tytułu eksploatacji tego filmu. Wysokość zysku przysługującego inwestorom szacuję na podstawie swojego doświadczenia i porównania z wpływami z innych moich filmu – niewykluczone, że te szacunki są obarczone błędem. Znam jednak oficjalne wpływy z tytułu eksploatacji filmu w polskich kinach - wyniosły 55,37 mln zł. Podkreślam, że to pieniądze tylko z kin, czyli bez DVD, VOD, emisji w telewizji, dystrybucji zagranicznej itp. Budżet filmu „Pitbull. Niebezpieczne kobiety” nie odbiegał od średniej - wynosił około 5 mln zł. Na tej podstawie twierdzę, że informacje o stopie zwrotu, jakie przekazuje inwestorom Emil Stępień, nie przystają do rzeczywistości.
Emil Stępień, prezes EOI i pana były wspólnik, mówi, że po przejęciu firmy wykrył w niej nieprawidłowości, które wymagają zbadania. Twierdzi, że „bezpodstawnie wyprowadził [pan – red.] ze spółki prawie 1,5 mln zł”.
20 stycznia 2017 r. na mocy aktu notarialnego Emil Stępień przejął ode mnie całość udziałów EOI. Pozostawiłem w spółce prawa do moich filmów i zrzekłem się wszelkich zysków z tytułu ich eksploatacji, a Emil Stępień na piśmie stwierdził, że ani on, ani spółka nie mają wobec mnie żadnych roszczeń. Sprawa, którą wytoczył mi kilka miesięcy później, ma na celu wyłącznie uprzykrzenie mi życia.
Pana filmowe ambicje ograniczają się do Polski.
Chcę wyjść ze swoimi produkcjami w szeroki świat, z czym wiąże się plan stworzenia funduszu. Zakładam, że nastąpi to w 2023 r. Będą to filmy kręcone i produkowane w naszej części Europy, bo tu jesteśmy w stanie zrobić je za jedną dziesiątą budżetu podobnego filmu realizowanego w Australii i jeszcze mniejszą - hollywoodzkiego. Niższe są koszty pracownicze, opłaty za wynajem obiektów, gaże aktorów itd.
Pana filmy były już wyświetlane w Europie Zachodniej. Z jakim skutkiem?
Świetnym. W Wielkiej Brytanii byłem na drugim miejscu w Box Office'ie, po „Fantastycznych zwierzętach” według J.K. Rowling. Jednak 90 proc. widowni moich filmów na Wyspach to Polacy. Problemem jest bariera językowa.
Język jest aż tak ważny? Są przecież napisy, jest dubbing.
Język jest kluczowy. W Ameryce nie wiedzą, kto to jest Pedro Almodóvar. Film nieanglojęzyczny tam nie istnieje, nie ma najmniejszych szans na komercyjny sukces. Nikomu nie chce się czytać napisów, a dubbingu się nie stosuje. Dlatego moje produkcje będą filmami anglojęzycznymi o atrakcyjnej dla międzynarodowej publiczności tematyce, w których zagrają zachodnie gwiazdy. Przy znacząco niższych pozostałych kosztach będę mógł sobie na to pozwolić.
Kiedy rusza pan na podbój Zachodu?
Myślę, że pierwszą poważną próbą będzie „Small world”, który wejdzie na ekrany w przyszłym roku. To film o handlu dziećmi, który rozgrywa się w Polsce, Rosji, Anglii oraz Tajlandii i w lwiej części jest anglojęzyczny, choć pojawia się też język polski i rosyjski. Liczę, że ten test dostarczy mi wskazówek na przyszłość.
Starał się pan kiedykolwiek o dotację z Państwowego Instytutu Sztuki Filmowej (PISF)?
Raz. Chyba siedem lat temu.
Z jakim skutkiem?
Żadnym. Usłyszałem, że nie dostanę dofinansowania, bo mój film ma szansę zarobić. PISF woli dawać pieniądze na filmy, które nie otrzymają klasycznego finansowania. Postanowiłem więc nie tracić czasu.
Czy PISF w ogóle powinien istnieć?
Tak, ale na innych zasadach, np. takich jak we Francji. Tam z publicznych pieniędzy finansowane są zarówno filmy artystyczne, jak i komedie czy horrory. Francuzi wychodzą z założenia, że film jest dobrem narodowym, a na rynku jest miejsce i dla obrazów artystycznych, i dla komercyjnych. Istnienie PISF w obecnym wydaniu jest przyczyną jednej z głównych patologii w polskiej kinematografii. Można dostać do 50 proc. budżetu filmu. Dlatego producenci na papierze pompują budżety i za pieniądze z PISF finansują czasem cały film. Ich byt nie zależy od tego, czy film zarobi w kinie.
Czego pan zazdrości Wojciechowi Smarzowskiemu i Janowi Komasie?
Obydwaj są z pewnością bardzo utalentowanymi reżyserami. Myślę tak, bo widzę w Box Office'ie, jak publiczność odbiera ich twórczość. Trudno mi powiedzieć więcej, bo nie widziałem ich ostatnich filmów. Od dawna nie oglądam polskich filmów. Żadnych. Ostatnim, jaki widziałem, był „Dom zły”.
I?
Nudziłem się. Jest tyle produkcji amerykańskich, na których obejrzenie nie wystarcza mi czasu, że nie chcę go tracić na polskie. Wolę się uczyć od najlepszych.
Przed rozpoczęciem pracy nad filmem robi pan badania socjologiczne. Od kogo pan ściągnął ten pomysł?
Od nikogo. Z wykształcenia jestem socjologiem kultury, na studiach poznałem techniki badawcze i uznałem, że ich zastosowanie jest wskazane przy robieniu filmów. Więcej: jest nieodzowne - wymusza to ekonomia. Nie było dotychczas w Polsce reżysera, którego trzy kolejne firmy obejrzałoby w kinach ponad 2 mln widzów. Nie było też takiego, którego filmy osiągałyby ponadprzeciętną stopę zwrotu lub choćby zwracały się sześć razy z rzędu. Dzięki badaniom zmniejszam ryzyko związane z inwestycją w film i jestem najbardziej dochodowym polskim reżyserem po 1989 r. Na początku kierowałem się intuicją. Doszedłem np. do wniosku, że w Polsce od 30 lat decyzje o zakupie biletu do kina podejmują kobiety. Wiedziałem, że jeśli dotrę do nich z przekazem, zabiorą mężczyzn na film. Efekt? „Pitbull. Niebezpieczne kobiety”, w którym postawiłem na płeć piękną, miał dwa razy większą widownię i wpływy niż „Pitbull. Nowe porządki”. Nie chcę ujawniać know how, ale w każdym filmie staram się wyłapywać składniki, które decydują o komercyjnym sukcesie. Stricte profesjonalne badania rynkowe zacząłem robić podczas realizacji „Polityki”. Uznałem, że muszę skomunikować się z różnymi grupami społecznymi, wykraczającymi poza moją lojalną widownię. Badania pozwoliły nam znaleźć sposób skontaktowania się z każdą z tych grup.
Stosuje pan takie ankiety, jakich używa się przy badaniu preferencji wyborczych?
Robimy również takie badania, zazwyczaj na grupie około 2 tys. osób, choć bywa, że na około 10 tys. osób. Mam firmę, z którą na stałe współpracuję w obszarze marketingu.
Obsadę również pan dobiera, korzystając z badań socjologicznych?
Bazuję na analizie danych z internetu. Z nich wnioskuję, kogo chcą oglądać widzowie. Mam jednak świadomość, że w Polsce nie ma aktorów, których nazwisko jak magnes przyciagnie widownię do kin. Angelina Jolie, w czym by nie zagrała, przyciągnie publiczność przed ekrany. U nas dobór aktorów ma pewne znacznie, ale ostatecznie liczy się splot bardzo wielu różnych czynników.
Naprawdę telewizje odmówiły emisji zapowiedzi filmu „Polityka”?
TVP najpierw w ogóle nie chciała ich puszczać, a gdy sprawa stała się głośna, stwierdziła, że to spoty polityczne i zażądała opłat według innego, absurdalnie wysokiego cennika. Polsat schował głowę w piasek i nie udzielił nam żadnej odpowiedzi. Tylko TVN przyjął spoty do emisji. Dziś jednak kampania telewizyjna ma mniejsze znaczenie niż kiedyś, gdy była po prostu niezbędna do wypromowania filmu. Rośnie na szczęście siła internetu i to daje mi swobodę.
Słyszałem pogłoskę, że przed premierą „Polityki” dogadał się pan, nomen omen, z politykami i efektem jest pana udział w reklamie państwowego PPL.
To ciekawe, bo było dokładnie odwrotnie. PPL zgłosiło się z pomysłem reklam z moim udziałem na długo przed realizacją „Polityki”. Ludzi, którzy się do mnie zwrócili, nawet nie mieli świadomości, że będę kręcił taki film. Gdy już powstał, mój udział w kampanii stał się dla PPL kłopotliwy. Początkowo przedsiębiorstwo uznało, że „to udźwignie”, ale sytuacja je przerosła. Przemontowałem więc te spoty, usuwając siebie, i w finalnej wersji nie będzie mnie w reklamie.
Miał pan oferty dotyczące ewentualnego przemontowania „Polityki”?
Oczywiście, że tak, ale nie chcę już do tego wracać.
Dlaczego?
Bo uważam, że w ogóle nie powinienem robić tego filmu. To był błąd. „Politykę” nakręciłem tylko po to, żeby zarobić, ale nie byłem odpowiednią osobą do takiej produkcji. W ogóle nie interesuję się polityką, nie mam w domu telewizora, nie oglądam programów publicystycznych, nie czytam gazet. Na wyborach byłem tylko raz, gdy miałem 18 lat. O tym, że Donald Tusk został premierem, dowiedziałem się przypadkowo w taksówce, dwa tygodnie po fakcie. Nie da się stworzyć porywającego obrazu o czymś, co jest nam obojętne. Kręcąc filmy, powinno się być wiernym samemu sobie. Jestem katolikiem i postrzegam świat w kategoriach duchowych. Mam poczucie, że na etapie tego filmu pogubiłem się życiu. Byłem chciwy, pyszny, a film „Polityka” był tego przejawem. To była kulminacja grzechu w moim życiu, ale nie żałuję. Inwestorzy na tym filmie zarobili, a ja dostałem młotkiem w głowę i się obudziłem. Przeżyłem iluminację, dzięki której teraz jako człowiek zmierzam w kierunku ascezy. Będę funkcjonował jak Steve Jobs albo Mark Zuckerberg…
…i sprzeda pan np. lamborghini.
Tak. Będę oczywiście zarabiał, ale po to, żeby zapewnić bezpieczeństwo finansowe rodzinie. Natomiast energię, którą poświęcałem na gromadzenie przedmiotów, zegarków, brylantów, samochodów, spożytkuję na robienie filmów. Moja kariera zacznie się dopiero teraz. Przez lata byłem w stanie hibernacji. Letargu. Teraz się obudziłem i już wiem, jakie filmy kręcić.
Na czym to będzie polegało?
To będą filmy znacznie głębsze niż dotychczasowe. To oczywiście nie znaczy, że skręcę w stronę artystyczną. Uważam, że film nie może być wysublimowanym dziełem strawnym tylko dla ludzi z wyższym wykształceniem. Film powinien mieć wiele pięter i na tym podstawowym powinien być atrakcyjny dla najprostszego widza. Innym widzom, na poziomie kolejnych pięter, powinien natomiast odsłaniać nowe wymiary opowiadania. Moim wcześniejszym filmom tych kolejnych pięter brakowało, ale teraz to się zmieni.
To poszerzy grono potencjalnych widzów?
Zdecydowanie tak. Uważam, że moja międzynarodowa kariera zacznie się właśnie od tego momentu. Pierwszym takim filmem będzie ten, którego premierę planuję na wrzesień przyszłego roku.
To kolejne piętro filmów będzie związane z duchowością, którą pan tak akcentuje?
Jestem katolikiem, więc to oczywiste, że przyświecają mi określone wartości.
Będzie pan teraz reżyserem katolickim?
Filmy katolickie to kompletnie niszowe dzieła, których prawie nikt nie ogląda. Ja posiadam gigantyczną tubę komunikacyjną, dzięki której mogę się porozumiewać z milionami ludzi. Mogę im opowiadać historie typu „zabili go i uciekł” albo przy okazji historii „zabili go i uciekł” przemycić coś ważnego. Nie stworzę filmów dla katolików. Oni mnie nie interesują, bo są już po mojej stronie. Będę tworzył filmy dla ateistów i ludzi niezdecydowanych.
Rozmawiał Bartłomiej Mayer
21 lutego 2020 r.
„Bad boy” (tytuł roboczy) - historia o piłce nożnej i kibicach. Film jest już nakręcony i zmontowany, obecnie trwa etap udźwiękowienia i koloryzacji.
Wrzesień 2020 r.
Kolejny film o służbach specjalnych, o jednej z najgłośniejszych afer ostatnich lat, na razie tytuł filmu pozostaje tajemnicą. Zdjęcia rozpoczną się w marcu 2020 r.
2020 r.
„Small world” - film o handlu dziećmi, gotowy do emisji. Data premiery jest uzależniona od tego, czy obraz zakwalifikuje się na festiwale filmowe w Cannes i Berlinie.
Luty 2021 r.
Film na Walentynki adresowany do kobiet. Na razie tytuł pozostaje tajemnicą. Jest gotowy scenariusz i harmonogram zdjęć.
11 listopada 2021 r.
Nowy „Pitbull”, na razie bez ostatecznego tytułu. Powstaje scenariusz.
O dalszych projektach Patryk Vega nie chce mówić w obawie, że konkurencja ukradnie mu pomysły.
Podpis: Bartłomiej Mayer