Potwierdziło się, że w sprawach strategicznych hegemonem jest Rada Europejska (RE), czyli szczyt szefów państw i rządów. Na bieżąco rządzi Komisja Europejska (KE), dysponująca machiną dyrekcji generalnych, odpowiadających ministerstwom. No i Parlament Europejski (PE), wciąż zakompleksiony zbyt małym znaczeniem. Wkrótce trafi mu się okazja do pokazania pazura przy zatwierdzeniu/odrzuceniu przyjętych przez RE ram finansowych 2014-20.
W tym trójkącie coraz mniej miejsca znajduje rotacyjna prezydencja Rady Unii Europejskiej. Przekazywanie sobie przez kolejne państwa półrocznego przewodniczenia branżowym posiedzeniom ministrów zostało utrzymane trochę z tradycji, a trochę dla wygody stałej eurokracji. Dla władców państw sprawujących prezydencję owa stricte techniczna instytucja staje się natomiast okazją do nadymania politycznej mocarstwowości, zwłaszcza w oczach własnych obywateli. Akademicki przykład mieliśmy dwa lata temu w Polsce.
Miraże potęgi prezydencji roztaczają zwłaszcza politycy unijnych maluchów. Dlatego nawet trudno się dziwić, że np. w sobotę, przy okazji święta narodowego Litwy, przejmującej prezydencję od 1 lipca, prezydent Dalia Grybauskaite odniosła się do kalendarza UE patetycznymi słowami: „Świadczy to o zaufaniu ze strony społeczności międzynarodowej wobec Litwy”. Otóż jego miarą było… przyjęcie państwa w 2004 r. do wspólnoty w pakiecie całego regionu. Bo „zaufanie” prezydencyjne polega wyłącznie na wstawieniu do grafika, np. Polski w roku 2011, Cypru w 2012 czy Litwy w 2013. Prawdziwy chichot unijnej historii usłyszymy 1 stycznia 2014 r., gdy przewodnictwo rady, w tym także obrad ministrów finansów, przejmie… Grecja.