W ostatnich miesiącach krajowi inwestorzy z zazdrością patrzyli na parkiety zza oceanu. Tamtejsze indeksy prężnie szły do góry. W Warszawie panował marazm, a na domiar złego o palpitacje serca przyprawiały notowania złotego.
Jeszcze w czerwcu inwestorzy przecierali oczy ze zdziwienia, widząc niespotykaną odporność warszawskiego parkietu na słabą koniunkturę na rynkach zagranicznych. To zasługa licznej reprezentacji spółek defensywnych w WIG20, mówili. Jak się jednak okazało później, była to cisza przed burzą. Od tamtego czasu WIG20 stracił 22 proc. wartości. W tym samym okresie indeks S&P500 zanotował 2 – proc. zwrot. Od października pnie się już tylko do góry.
W rzeczywistości różnica w zachowaniu akcji polskich i amerykańskich jest nawet większa. Inwestorzy porównują stopy zwrotu w tej samej walucie (o ile oczywiście nie zabezpieczają sobie kursu walutowego). Licząc w złotych wspomnianym 22 – proc. stratom na polskich papierach towarzyszyłby aż 27 – proc. wzrost indeksu S&P500.
Z takim rozwarciem się giełdowych nożyc nie mieliśmy do czynienia od dawna. Ostatnio z taką różnicę zaobserwować można było w czasach upadku banku Lehman Brothers. Wtedy złoty osłabił się tak bardzo, że dla polskiego inwestora zakup amerykańskich akcji nawet tuż przed kryzysem finansowym wcale nie musiał oznaczać strat. W okresie największych spadków, czyli od lipca 2008 r. do lutego 2009 r., akcje amerykańskie w złotych dały zarobić… 22 proc.! Polskie straciły 48 proc.
Szczęśliwie tym razem ucieczka od ryzykownych aktywów (i od polskich akcji) nie poszła aż tak daleko. Co więcej, pojawia się szansa, by tą niekorzystną tendencję odwrócić. Inwestorom apetyt na ryzyko nagle powraca na widok świeżej gotówki, jaką na rynek w ogromnych ilościach wypuszcza Europejski Bank Centralny. Analityk CDM Pekao, Wojciech Białek, na swoim blogu twierdzi wręcz, że, dzięki domknięciu luki, WIG20 może zyskać w ciągu najbliższych 95 sesji 24 proc. Czy to możliwe, by teraz to warszawska giełda zostawiła nowojorską daleko w tyle? Rzut oka na wykres i wszystko powinno być jasne.
Tyle razy indeks WIG jest droższy od S&P500. Źródło: obliczenia własne na podstawie: Bloomberg.
Siła relatywna WIG do wyrażonego w złotych S&P500 doszła do kluczowego wsparcia. To linia trendu sięgająca 2005 r. W perspektywie kilku miesięcy zbliżenie się do niej może być świetnym powodem do odreagowania. To oznaczałoby odrobienie przez polskie indeksy przynajmniej części dystansu straconego do Ameryki.
Gorzej jednak może być w dłuższym horyzoncie. Powód jest prosty – relacja wartości akcji polskich i amerykańskich jest wciąż znacznie wyższa od historycznej średniej. Jeszcze w czerwcu WIG znajdował się względem S&P500 najwyżej od prawie trzech lat. Wartość indeksu sięgała 14 – krotności złotowej wartości S&P500. Z tak dużą przewagą polskiego parkietu ostatnio mieliśmy do czynienia w listopadzie 2007 r., kiedy WIG był 16 razy droższy od S&P500. W szczycie wielkiej hossy lat 1993 – 1994 – różnica była bliska 20 – krotności.
Taka siła polskich akcji może jednak należeć do przeszłości. Średnio w ciągu ostatnich 18 lat WIG przeciętnie był zaledwie 6,8 razy droższy od indeksu S&P500. Teraz wciąż jest 8,8 razy wyżej. Gdyby parytet miał zostać osiągnięty, oznaczałoby to, że w długim okresie akcje amerykańskie miałyby o 30 proc. większy potencjał wzrostów od papierów znad Wisły. W praktyce przewaga Wall Street może jednak okazać się jeszcze większa. Po okresie przewagi giełdy warszawskiej można oczekiwać, że wahadło mocno przechyli się na korzyść Wall Street.
Można zadać sobie pytanie, czy na podstawie jednego wykresu warto wyciągać tak daleko idące wnioski na kilka kolejnych lat. To zawsze ryzykowna strategia. Rzućmy więc okiem, czy podobne sygnały wysyła indeks rynków wschodzących MSCI. Jak się okazuje, także analiza jego siły relatywnej względem S&P500 potwierdza nasze wnioski.
W listopadzie 2010, kiedy Rezerwa Federalna rozpoczynała drugi nadzwyczajny program skupu obligacji, MSCI Emerging Markets był wobec S&P500 najwyżej w historii, jeśli nie liczyć krótkiego okresu w szczycie wielkiej hossy rynków wschodzących lat 1993 – 1994. Za sygnał zapowiadający lepsze wyniki giełd dojrzałych (w tym Wall Street) na tle wschodzących można przyjąć to, co stało się po 1994 r.




Tyle razy indeks rynków wschodzących MSCI jest droższy od S&P500. Źródło: obliczenia własne na podstawie: Bloomberg.
Ich siła relatywna względem rynków dojrzałych malała nieprzerwanie przez kolejne cztery lata, czyli do ogłoszenia niewypłacalności przez Rosję. Wartość indeksu MSCI Emerging Markets spadła z 1,3 – krotności wskaźnika S&P500 więcej niż pięciokrotnie, do zaledwie jego 0,23 – krotności. Ta analogia wskazuje, że słabo radząca sobie przez ostatnią dekadę Wall Street nie powiedziała jeszcze ostatniego słowa.