Ta bardzo niebezpieczna statystyka…

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2010-03-23 14:16

Wiem, że Czytelnicy tego bloga domagają się tekstu dotyczącego przyszłości rynków finansowych, ale powiem szczerze, że nie jestem do tego przygotowany. Nie czuję jeszcze tematu. Nadal czekam na korektę w drugim kwartale tego roku (raczej w drugiej połowie tego kwartału), na dane makro, które będą się wtedy pojawiały i na rozwój sytuacji na froncie wycofywania bodźców zaaplikowanych gospodarce i firmom przez państwa i banki centralne.

Nawiasem mówiąc kuriozalna była ostatnia wypowiedź Bena Bernanke, szefa Fed. Powiedział, że pomoc dla największych instytucji finansowych, jest przesadna i niesprawiedliwa (słowo „unconscionable" to mniej więcej znaczy). Stwierdził też, że skutkiem proponowanych zmian prawa (reformy systemu finansowego) powinno być wycofanie tej pomocy. Oczywiście takie wypowiedzi to nic innego jak obrona własnej pozycji, bo to przecież Fed dostarczył dużym bankom tę „niesprawiedliwą" pomoc. Zobaczymy, co wyniknie z tej krytyki samego siebie.

Na razie dyskutuje się ciągle o reformie sektora finansowego (początek dał w styczniu Barack Obama). Ciekawe modyfikacje wprowadził niedawno senator Christopher Dodd, przewodniczący senackiej komisji ds. Bankowości. Ciekawe, co z tego na końcu zostanie. Może się bowiem okazać, że powstanie coś, co będzie spełniało funkcję szczęk, z których wyrwane zostały zęby. Tak jak stało się przecież z reformą ochrony zdrowia. Twierdzi się, że to był sukces Baracka Obamy, ale nie dokładnie tak jest. Odnotować warto, że przeciwko głosowali wszyscy Republikanie i nawet 30 Demokratów, czyli partyjnych kolegów prezydenta Baracka Obamy. Trudno to uznać za przekonujące zwycięstwo.

To prawda, że dzięki reformie około 30 milionów nieubezpieczonych Amerykanów będzie posiadało ubezpieczenie zdrowotne, a firmy ubezpieczeniowe pod byle pretekstem nie będą mogły odmawiać ubezpieczenia lub odmawiać zwrotu kosztów leczenia. Gdyby to był jednak taki duży sukces administracji to reakcja rynków byłaby zupełnie inna. Obawiano by się utraty zysków przez ubezpieczycieli i spółki farmaceutyczne, a wystarczy spojrzeć na wykresy, żeby zobaczyć, że nikt się reformy nie bał. Z różnych zresztą powodów, których omawiał tutaj nie będę, bo nie to jest tematem tego wpisu. Wspomnę tylko, że kluczowa w reformie idea, czyli utworzenie państwowego ubezpieczyciela, który konkurowałby z prywatnymi, co prowadziłoby z pewnością do obniżki cen ubezpieczeń (i zysków ubezpieczycieli) legła w gruzach. Dlaczego w kraju, który chlubi się propagowaniem konkurencji nie udało się jej stworzyć? 40 tysięcy lobbystów mieszkających w Waszyngtonie musi coś robić. W sprawie reformy finansów też próżnować nie będą.

Jak widać znaków zapytanie jest sporo, a można spokojnie dodać jeszcze kilka innych. W tej sytuacji lepiej koncentrować się na najbliższej przyszłości. Nadal według mnie obowiązuje zasada, o której wspominałem w ostatnim wpisie. Dane (szczególne z rynku nieruchomości) były w USA słabe z powodu zimy. Zima się skończyła, więc zaczną się poprawiać, a skoro tak, to jest pod co grać. Obowiązuje zasada kupowania na spadkach, co widać zresztą gołym okiem.

Dla jasności: nie przypisuję przesadnego znaczenia realnemu wpływowi danych makro na zachowanie rynków. Są tylko dobrymi pretekstami. Przede wszystkim dlatego, że dają się one interpretować w dość dowolny sposób. Myślę, że część Czytelników pamięta publikowany już tutaj obrazek (http://www.adamduda.pl/wp-content/uploads/2009/08/unemploymentratemint2.jpg ) - trzeba nań kliknąć, żeby dokładniej zobaczyć o co chodzi. Opisuje on sytuację z 2008 roku, kiedy oficjalna stopa bezrobocia w USA wynosiła 7,2 proc. Wtedy realna sięgała ponad 17 procent. Teraz oficjalna to blisko 10 procent i ciągle czytam artykuły, w których pisze się, że realna to ponad 20 procent (podczas Wielkiej Depresji 25 procent). Podobne wyliczenia można znaleźć na temat inflacji. Około trzydziestu procent inflacji CPI (w cenach płaconych przez konsumentów) wynika z ekwiwalentu czynszu płaconego przy wynajmie domu. Można sobie wyobrazić jak bardzo zmienia to realny obraz cen płaconych codziennie przez Amerykanów. Jak widać wystarczy zmienić definicję i problemu nie ma. Przypomina się słynne „stłucz pan termometr, nie będziesz pan miał gorączki".

Nie tylko Amerykanie są specjalistami w odpowiednim manipulowaniu statystyką. U nas też mówi się przecież o zmianie definicji zadłużenia po to, żeby uniknąć przekroczenia progów ostrożnościowych. Są i inne „kwiatki" niedawno dowiedzieliśmy się, że w stosunku do lutego zeszłego roku średnie [i]wynagrodzenie wzrosło w Polsce o 2,9 proc.. Polacy pewnie szukają tego wynagrodzenie w kieszeniach (3.288 złotych), ale większość go nie znajdzie. Po pierwsze mówimy o płacy w sektorze przedsiębiorstw, co nie uwzględnia małych firm, a po drugiej mówimy o średniej. Warto spojrzeć na badania GUS z 2008 roku (konferencja prasowa na ten temat miała miejsce w listopadzie 2009), żeby zobaczyć, o czym mówimy. Wtedy to, w październiku 2008, średnia płaca wyniosła 3232,07 zł. ale najczęściej otrzymywanym pracowników w gospodarce narodowej wynagrodzeniem było ... 2091,35 złotych brutto.

Mediana wyniosła 2639,51 zł. I to właśnie mediany należałoby używać, żeby pokazać jak Polacy zarabiają. Mediana to wartość, poniżej której połowa Polaków zarabia od niej mniej, a druga połowa więcej. Jaka jest różnica między średnią i medianą? Czytałem kiedyś anegdotyczny przykład, który bardzo ładnie to objaśnia. Jeśli do zatłoczonego baru wejdzie Bill Gates to średnia płaca skoczy mocno do góry. Jednak mediana zapewne się nie zmieni - przybędzie jeden człowiek zarabiający ponad próg, poniżej którego zarabia połowa klientów baru.

Inny przykład. Na początku marca media skupiły się na szybkim wzroście deficytu i na dużo mniejszych od oczekiwanych wpływach z podatku VAT. W pierwszych dwóch miesiącach roku deficyt budżetowy wyniósł prawie 17 miliardów złotych, czyli ponad 32 procent z dopuszczonego przez ustawę budżetową deficytu na ten rok. Gdyby mechanicznie zastosować równanie: 2 miesiące to 32 procent, więc 12 miesięcy to 192 procent to doszliśmy do wniosku, że czeka nas katastrofa. Jeśli doda się do tego informacje o dużym spadku wpływów z VAT (po odliczeniu inflacji spadły o 6 procent) to można się zacząć poważnie niepokoić. Nie warto jednak tego robić. Po pierwsze zawsze na początku roku wydatki są dużo większe, a po drugie niższe wpływy z podatku VAT po części wynikają z zamrożenia gospodarki przez ostrą zimę. Niepokoić może tylko to, że nie wiemy jak wielki był to wpływ.

Wiosna rzeczywiście zwiększy aktywność gospodarki zarówno w USA jak i w Polsce, a dane makroekonomiczne będą się poprawiały, ale nie będzie to poprawa spektakularna. Jeśli pamięta się, że statystyka służy mediom do interpretowania, a niekoniecznie do pokazywania realnego obrazu to trzeba zachować duży krytycyzm i nie ulegać ani panice ani euforii po przeczytaniu/wysłuchaniu jakiegoś medialnego przekazu. Pamiętać też trzeba, że po lepszych danych mogą za chwilę przyjść gorsze i tak powinno się stać w drugiej połowie roku. Jaki wniosek dla inwestorów? Portfele nadal powinni mieć napełnione aktywami, ale palec powinni trzymać na spuście...

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/