Trzeci element i jego wpływ na inflację

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2007-11-14 15:18

Podejrzewam, że spora część Czytelników wie, o jakim „trzecim elemencie" napiszę. Tym, którzy podejrzewają, że będę pisał o Chinach i to one takim mianem określam, wyjaśniam na samym początku, że to nie Chiny są według mnie winne temu, co w kolejnych latach może nas czekać. Może inaczej - nie przede wszystkim Chiny są winowajcą. Dlaczego zabrałem się za inflację? Bo widać, że zaczyna kąsać. Nie tylko u nas (w październiku już 3 procent), ale i w innych krajach. Nie bardzo widać ją jeszcze w USA i strefie euro, bo wzrost cen poniżej trzech procent nie można nazwać dużym, chociaż wzrost inflacji PPI (ceny produkcji) o 6,4 proc. małym też nazwać nie można. Jednak już w Chinach (6,5 proc.), czy na Łotwie (13,2 proc.) inflację już bardzo wyraźnie widać.

Muszę Państwa pomęczyć liczbami, ale zaręczam, że warto je przeczytać, żeby mieć jasny obraz sytuacji. Ropa zdrożała w latach 2002 - 2007 o 450 procent, miedź w latach 2002 do maja 2006 o 500 procent, aluminium od 2002 do 2006 o 180 procent, nikiel o 1100 procent, cynk o 500 procent (te dwa ostatnie weszły od początku roku w korektę). Złoto to inna półka, ale i ono zdrożało o 190 procent w ciągu 5 lat. Można powiedzieć, że tylko o 190 procent, bo przecież teoretycznie to właśnie złoto jest najmocniej ujemnie skorelowane z dolarem. Mówi się ostatnio o tym, że mocno drożeje żywność. Popatrzmy więc na niektóre części składowe tego sektora. Mleko w ciągu nieco więcej niż rok zdrożało o ponad 100 procent, sok pomarańczowy w latach 2004 - 2006 o 280 procent (teraz w korekcie), ryż w ciągu 5 lat o 265 procent, soja o 150 procent, zboże w ciągu roku o 220 procent. Mam tylko te dane i wykresy, ale z całą pewnością znajdziecie Państwo inne produkty żywnościowe, które tak szybko drożały.

Można postawić dwa pytania. Po pierwsze dlaczego ceny surowców tak rosną, a po drugie dlaczego ceny konsumpcyjne rosną wolno? W odpowiedzi na pierwsze pytanie pojawi się tytułowy „trzeci element". Mówi się o tym, że surowce drożeją, bo rośnie popyt z Chin (a jak Chin nie wystarczy to dodaje się inne kraje). To tylko część prawdy, bo popyt rzeczywiście rośnie, ale spojrzałem na oficjalne dane dotyczące miedzi i ropy. Okazało się, że w obu przypadkach w latach 2002 - 2006 globalny popyt wzrósł o nieco ponad 10 procent. Czy uzasadniało to 500. procentowe wzrosty cen? Z pewnością nie. Innych przypadków nie sprawdzałem, ale w ciemno można założyć, że dane będą w większości przypadków zbliżone. Inaczej mówiąc kierunek cen jest właściwy, ale skala wzrostów dramatycznie przesadzona. Wszyscy wiemy, dlaczego od kilku lat tak mocno drożały surowce - fundusze inwestycyjne, a przede wszystkim hedżingowe wykorzystywały większy popyt i windowały ceny nie patrząc na ich fundamentalne uzasadnienie. Między realny popyt i realną podaż wszedł trzeci element: spekulacja (czy działalność inwestycyjna, jeśli ktoś woli to określenie). Wytwórcy zmuszeni zostali do kupowania surowców nie po cenach dyktowanych przez producentów, a przez rynki finansowe. Ogon macha psem. Warto zauważyć, że duże wzrosty cen produktów żywnościowych rozpoczęły się stosunkowo niedawno. Czyżby fundusze, na nasze nieszczęście, zainteresowały się tym sektorem?

Widząc wzrost cen surowców nie można się dziwić tym, że inflacja rośnie, ale trzeba szukać wyjaśnienia dlaczego skala wzrostu jest niewielka. Zakładam, że są dwa podstawowe powody powolnego wzrostu cen konsumpcyjnych. Trzecim może być niewłaściwe skonstruowanie przez urzędy statystyczne koszyka dóbr i usług, ale tym się zajmować nie będę. Nie ulega wątpliwości, że w krajach rozwiniętych produkcja stała się zdecydowanie mniej materiałochłonna, a postęp technologiczny zwiększa wydajność pracy przyczyniając się do zmniejszenia presji inflacyjnej. To pierwszy powód, dla którego gwałtowne wzrosty cen surowców nie zwiększają mocno inflacji. Drugim, co najmniej tak samo istotnym, jest eksport miejsc pracy do krajów rozwijających się (przede wszystkim, ale nie jedynie do krajów grupy BRIC). Od wielu lat w USA, czy w Niemczech realne place nie rosną. Globalizacja i deregulacja pozwala dyktować warunki pracownikom, którzy boją się, że ich miejsca pracy mogą szybko powędrować za granicę kraju.

Taka sytuacja nie będzie jednak trwała wiecznie. Nie jesteśmy jedynym krajem z grupy rozwijających się, w którym wynagrodzenia szybko rosną. W podobnym tempie (10 procent rok do roku) rosną płace w Chinach, a w Indiach nawet o 14 procent. Już teraz są firmy w Bangalore (miasto na południu Indii - taka ich Dolina Krzemowa), które rozglądają się za nowymi krajami, do których mogłyby przenieść produkcję (Bangladesz, Wietnam), bo w Indiach jest już za drogo. Płace w krajach-fabrykach będą szybko rosły, a wraz z nimi i ceny produkcji. To musi nakręcać inflację. Poza tym w wielu krajach (na razie europejskich) pracownicy (czyli elektorat) zdecydowanie sprzeciwiają się eksportowi miejsc pracy. Ten sprzeciw będzie się nasilał. Wreszcie w USA doszli do władzy w Kongresie Demokraci, a w przyszłym roku będą mieli swojego prezydenta. Demokraci preferują protekcjonistyczne posunięcia (w Europie ten trend też już widać), a ich wprowadzenie podniesie ceny importu i co za tym idzie inflację.

Nic dziwnego, że Alan Greenspan twierdzi, iż światowy trend dezinflacyjny się już skończył. Twierdzi też, że jeśli Fed będzie chciał jeszcze przez 20 lat utrzymać inflację bazową na poziomie nieoficjalnego celu inflacyjnego, czyli dwóch procent, to stopy wzrosną do wartości dwucyfrowej. Pamiętając o tym, że niedawno zostały obniżone do 4,5 procent można sobie wyobrazić, co by się działo w gospodarce, gdyby wzrosły na przykład do 12 procent. Nawiasem mówiąc obniżając stopy FOMC igra z ogniem, bo zwiększa prawdopodobieństwo inflacji nie tylko w USA, ale i na całym świecie. Niższe stopy to słabszy dolar, a słaby dolar będzie zwiększał ceny wielu surowców. Niedługo już banki centralne będą miały dylemat: rozwój gospodarczy, czy inflacja? Nie wiem, co wybiorą, bo to diabelska alterna