Jerzy Pruski, prezes PKO BP, podczas spotkania w MSP 5 czerwca długo tłumaczy, że można wypłacić cały zysk, a potem dokapitalizować bank — bez ryzyka, że zachwiana zostanie jego stabilność. Rada nadzorcza zna już ten plan. Prezes Pruski kilka dni wcześniej zaprezentował go radzie jako propozycję JP Morgan, firmy wynajętej do przeprowadzenia obu transakcji: dokapitalizowania i podziału zysku. Według naszego źródła z banku, nie dodał jednak, że doradca przedstawił trzy alternatywne sposoby podwyższenia kapitałów, z których jeden w ogóle nie przewidywał dywidendy, a drugi tylko w wysokości 50 proc.
Pomysł przedstawiony w ministerstwie nie podobał się ani kierownictwu resortu, ani radzie. Zapada decyzja, żeby przed walnym, które miało zebrać się za miesiąc, zarząd nie podejmował uchwały, co zrobić z zyskiem. Resort skarbu nie był do końca zdecydowany, ile wypłacić pieniędzy z PKO BP. Że coś wziąć trzeba — to było przesądzone. Chodziło jednak o jakieś 500 mln zł.
Trzy dni później, w poniedziałek, 7 czerwca, prezes Pruski zwołuje zarząd i poddaje pod głosowanie uchwały z propozycją wypłaty całego zysku i dokapitalizowaniu banku na kwotę 5 mld zł. Resort skarbu jest przekonany, że zrobił to w porozumieniu z Ministerstwem Finansów. Wybuchła awantura. 16 czerwca rada nadzorcza po bardzo burzliwym posiedzeniu składa wniosek na walnym o nieudzielanie absolutorium Jerzemu Pruskiemu i Tomaszowi Mironczukowi, odpowiedzialnemu w zarządzie za inwestycje (nadzorował transakcje kupna AIG). Zostali jednak skwitowani. Po walnym, kilka dni później, rada i tak ich odwołała.
Z naszych informacji wynika, że los prezesów i tak był już przypieczętowany. Dywidenda była ostatnim kamyczkiem, który wywołał lawinę i spowodował obie dymisje. Wcale nie najważniejszym. Poszło przede wszystkim o plany zakupu AIG Polska.
Więcej o historii tarć w banku w piątkowym "Pulsie Biznesu".




