Wynik jawnego elektronicznego głosowania brzmiał 370:282, przy 36 eurodeputowanych wstrzymujących się oraz 32 niegłosujących. Sama Ursula von der Leyen została 18 lipca zatwierdzona na stanowisko przewodniczącej KE w trybie tajnym stosunkiem 401:284, przy 22 głosach nieważnych oraz 12 eurodeputowanych nieobecnych – a zatem poparcie dla kolegialnej KE okazało się słabsze, natomiast sprzeciw identyczny. Niemiecka przewodnicząca dołącza do trzech poprzedników, którzy kierowali wspólnotowym rządem aż przez dekadę: Waltera Hallsteina na początku Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (EWG), Jacquesa Delorsa na przełomie EWG i UE (kierował nie dwoma, lecz trzema składami KE o krótszych kadencjach) oraz José Manuela Barroso, którego epoka była naszą pierwszą dekadą w UE. Inną ciekawostką jest zatwierdzenie przez PE pierwszy raz od 1999 r. proponowanego składu KE w komplecie, bez odrzucenia któregoś kandydata czy kandydatów.
Podobnie jak poprzednia, nowa KE liczy 27 komisarzy, po jednym z każdego państwa. Jest to nieefektywna machina zarządcza o liczebności ponad stan… traktatowy! Zapis reformatorskiego traktatu z 2007 r. z Lizbony ustalił, że liczebność KE od 2014 r. zostanie ograniczona do dwóch trzecich liczby państw UE, czyli obecnie byłaby ona 18-osobowa. Ale traktat zarazem upoważnił Radę Europejską (RE), czyli szczyt prezydentów i premierów, do zmiany tej liczby. W 2013 r. RE oczywiście jednomyślnie zdecydowała, że nie ma mowy o zmniejszeniu KE, ma pozostać jeden komisarz z każdego państwa i basta. To decyzja stricte polityczna, która wypaczyła ideę reformatorów, aby unijny gabinet stał się organem zbudowanym racjonalnie zgodnie ze sztuką zarządzania. Liczba aż 27 komisarzy wymusza wymyślenie dla każdego kompetencji, które bywają całkowicie sztuczne oraz się nakładają. W nowym składzie KE jest np. komisarz ds. gospodarki, produktywności, wdrażania i upraszczania, ktoś zupełnie inny od środowiska, odporności i konkurencyjnej gospodarki obiegu zamkniętego, kolejny ds. klimatu, zerowej emisji i czystego wzrostu, etc. etc. Na dodatek Ursula von der Leyen aż… sześcioro komisarzy awansowała na wiceprzewodniczących wykonawczych KE, rozdzielając te tytuły pomiędzy partyjne międzynarodówki i strefy geograficzne UE oraz zachowując równowagę płci. Gdyby jakiś całkowicie niezależny organ – niestety, takowy nigdy nie zaistnieje – przeprowadził zobiektywizowany audyt biurokratycznego aparatu KE, to jej siedziba w brukselskim Berlaymont by opustoszała, zaś część gmachów aż 33 tzw. dyrekcji generalnych, czyli ministerstw (rozrosło się ich więcej, niż jest komisarzy) poszłaby na sprzedaż.
Podczas debaty PE wspomniane wyżej wątki występowały tylko w tle. Krytyka KE najbardziej koncentrowała się na personaliach. Ostra lewica wypominała Ursuli von der Leyen, że zawierając pakt z włoską premier Giorgią Meloni awansowała do rangi wiceprzewodniczącego Raffaele Fitto, komisarza ds. spójności i reform, nazywanego na sali wręcz neofaszystą. W odwrotną stronę krytykowana była hiszpańska socjalistka Teresa Ribera, realnie stająca się pierwszą wiceprzewodniczącą KE, która u siebie jako ministra ds. transformacji ekologicznej obciążona została odpowiedzialnością za klęskę państwa w obliczu powodzi i za ludzkie tragedie. W finalnym głosowaniu KE przeszła głosami międzynarodówek chadeckiej, socjaldemokratycznej, liberalnej i zielonej, ale w niektórych nastąpiły pęknięcia. Hiszpańscy chadecy byli przeciw z powodu… obsadzenia ich wspomnianej rodaczki, z kolei włoska część konserwatystów poparła KE, z powodu dealu wspomnianego powyżej. Polscy eurodeputowani głosowali standardowo – wybrani 9 czerwca z list Prawa i Sprawiedliwości oraz Konfederacji kategorycznie KE odrzucili.