W smutnych nastrojach po pierwszym roku kadencji

Piotr KuczyńskiPiotr Kuczyński
opublikowano: 2010-01-20 11:40

Ten wpis wynika nie z wielkiej potrzeby albo z wielu przemyśleń na temat stanu gospodarki, czy zachowania rynków finansowych. Nadal niedługo oczekuję korekty, ale nie przejścia do bessy. W tym półroczu powinniśmy jeszcze zobaczyć szarżę byków. Na razie zakładam, że prawdziwa korekta może się rozpocząć za 3 - 4 miesiące. Prawdziwa, w odróżnieniu od korekt mniej istotnych. Taką mniej istotną obserwowaliśmy jesienią, bo trend boczny to też korekta, tyle, że idąca w bok. W styczniu nadal korekty oczekuję, ale tu się mogę mylić. W obu przypadkach nie mówiłem i nie mówię o dużej korekcie (duża to okolice 20 procent). Za 3- 4 miesiące spodziewam się rzeczywiście korekty, ale analityk powinien być elastyczny: jeśli rynek pokazuje, że się myli (tak jak mnie pokazał rynek złotego) to musi zmienić zdanie. Wpis jest pożądany, bo będę na urlopie przez 3 tygodnie i całkiem świadomie, będę się starał nie korzystać z Internetu. W tym okresie komentarze akceptować będzie (ewentualnie również odpowiadać) Łukasz Bugaj, analityk Xelion.

A teraz przejdźmy ad rem, czyli do krótkiego podsumowania roku, który mija od czasu objęcia prezydentury w USA przez Baracka Obamę. Przy okazji mała uwaga. W środę 27 stycznia (w nocy na czwartek naszego czasu) Barack Obama, wygłosi orędzie o stanie państwa. Bardzo często rynki reagują na takie orędzia wzrostem indeksów. Sensowne to może nie jest (a nawet na pewno nie jest), ale taka jest reakcja rynków i trzeba się z tym pogodzić. Obama jest znakomitym mówcą, co wszyscy wiedzą, więc już w środę możemy mieć wzrosty indeksów. Nie jest to pewnik, ale prawdopodobieństwo jest spore. Koniec dygresji.

Byłem zwolennikiem wyboru Baracka Obamy uważając jego przeciwników (szczególnie Sarę Palin) za nieszczęście dla USA i świata. Od początku pisałem jednak, że to, co polityk mówi i to, co robi potrafi się bardzo różnić. Dlatego też twierdziłem, że nadmiernych oczekiwań nie mam, a czas zweryfikuje jak dalece Obama oddali się od zapowiedzi zmian. Truizmem jest stwierdzenie, że oddalił się znacznie. Zmian nie widać lub są bardzo ograniczone (nawet te planowane). Czy należy w związku z tym już teraz twierdzić, że Obama jest nieudolnym prezydentem, że oszukał Amerykanów? To ważne pytanie.

Oczywiście, jako zwolennik obecnego prezydenta nie napiszę, że już wszystko przegrał. Nie przejdę do obozu ultrakonserwatystów, którzy wieszają psy na prezydencie. Nie byłem jednak rozkochanym w Baracku Obamie wielbicielem, bo gdybym nim był to pewnie doznałbym dużego zawodu. Również z tego powodu poparcie dla polityki prezydenta w USA gwałtownie topnieje. Jeśli ktoś ma olbrzymie oczekiwania w stosunku do innej osoby to prawie pewne jest, że dozna rozczarowania, a przecież nierozsądne uwielbienie obecnego prezydenta prezentowało wielu ludzi na całym świecie.

Nie dotyczy to mnie, bo ja wiem, jakie są ograniczenia, które utrudniają przeprowadzenie prawdziwych zmian. Przede wszystkim pierwsza kadencja jest zawsze kampanią wyborczą przed kadencją drugą, co bardzo krępuje ręce prezydentowi. Po drugie nawet we własnym obozie prezydent ma przeciwników swoich idei. Po trzecie lobbyści działający na rzecz wielkiego przemysłu (40 tysięcy w samym Waszyngtonie) wraz z Republikanami zrobili wszystko, żeby obrzucić obecną administrację błotem i zmobilizować tłum przeciwko prezydentowi, co im się zresztą bardzo udało.

Demokraci przegrywają ostatnie wybory uzupełniające, a kompletną klęską były wybory w Massachusetts. Odbyły się one w celu wypełnienia miejsca po śmierci senatora Edwarda Kennedyego (Demokraty). Republikanin Scott Brown wygrał tam z Demokratką Marthą Coakley. Demokraci stracili 60 miejscową przewagę w Senacie, dzięki czemu Republikanie mogą w nieskończoność blokować wiele ich przedsięwzięć (procedura „filibuster"). Mogą na przykład zablokować nawet tę ułomną próbę reformy ochrony zdrowia, którą usiłują przeprowadzić Demokraci. Wynik wyborów uznano za dobry dla rynku, bo zyskają koncerny farmaceutyczne i towarzystwa ubezpieczeniowe. Nie mogę się powstrzymać od gorzkiej uwagi: to co dobre dla rynków finansowych szkodzi społeczeństwu, a ono jest na tyle nierozsądne, że tego nie widzi...

I proszę mi nie mówić, że ochrona zdrowia w USA jest wspaniała, że „prywatne jest zawsze lepsze". Nieraz już na tym blogu pisałem o tej sprawie. Blisko 50 mln Amerykanów nie ma ochrony zdrowia. Koszt dla tych, którzy mają jest dwa razy większy niż w kolejnym pod względem wydatków państwie. Jakość ochrony zdrowia w USA lokuje się w czwartej dziesiątce statystyk Światowej Organizacji Zdrowia. Lekarze, koncerny farmaceutyczne, szpitale i kliniki oraz towarzystwa ubezpieczeniowe „dmuchają" koszty w niebiosa, bo dla wszystkich jest to korzystne. Nic dziwnego, że zainteresowani zrobili wszystko, żeby utrącić reformę. Przecież widmo państwowego ubezpieczyciela (w pierwotnej wersji reformy miał konkurować z prywatnymi), który byłby o wiele tańszy od prywatnego musiało doprowadzać zarządy wielu firm do bezsenności... Ekonomiści też się cieszą: USA nie będą się tak bardzo zadłużały po to, żeby ich społeczeństwo miało lepszą i tańszą ochronę zdrowia. Wszystkim to fiasko odpowiada. Wszystkim oprócz ludzi, którzy zachorują.

Nie będę się wypowiadał na temat spraw zupełnie niezwiązanych z gospodarką (Irak, Afganistan, Guantanamo itp.), bo co prawda mam na ten temat swoje zdanie, ale nie tutaj jest miejsce na takie oceny. W gospodarce Obama zrobił to, co zrobić musiał, ale nie zrobił wielu rzeczy, które zrobić mógł. Neoliberałowie oczywiście twierdzą, że niepotrzebnie pomagał gospodarce, bo „niewidzialna ręka rynku" sama by wszystko załatwiła. Uważam takie twierdzenie za pięknoduchostwo. Można tak mówić wtedy, kiedy nie podejmuje się decyzji i kiedy w gospodarce sytuacja już się poprawia. Prawda jest jednak taka, że bez tej pomocy (również bez pomocy rządów Chin Japonii i wielu innych państw) gospodarka globalna weszłaby w kryzys być może nawet większy od tego z lat 30. tych zeszłego wieku. Nie będę tej tezy uzasadniał. To dla mnie jest pewnik, który jednak zapewne wielu Forumowiczów będzie kwestionowało.

Dopiero przyszłość pokaże, co z tego wszystkiego wyniknie. Nie jestem jednak optymistą, bo na rynkach nic się nie zmieniło. I to według mnie jest największa porażka tej administracji. Projekt reformy sektora finansów jest zdecydowanie słaby. Administracji nie stać było na to, co jest niezbędne, czyli na przymusowe rozdzielenie działalności inwestycyjnej i bankowej. Regulowała to po Wielkim Kryzysie ustawa Glass-Steagalla, która została uchylona w 1999 roku, co otworzyło drogę do kryzysu w sektorze bankowym. Lobbyści działali tak skutecznie, że tej regulacji nie ma projekcie, mimo że bardzo wiele znanych nazwisk mówi o konieczności jej przywrócenia.

Nie ma zresztą wielu innych rzeczy. Gdzie są ostre regulacje „shadow banking"? Gdzie jest zdecydowana walka z rajami podatkowymi (to, co się robi to są pieszczoty)? Gdzie jest zmiana zasad księgowości uniemożliwiająca kreatywną księgowość? Wręcz przeciwnie, na początku zeszłego roku zrezygnowano z zasady „mark to market", co umożliwiło teoretyczne wyceny aktywów, a tym samym powstawanie wirtualnych zysków. Gdzie są regulacje zmuszające do rezygnacji z zasady: najważniejszy jest szybki i duży, osobisty zysk? Populistyczna walka z premiami jest przecież śmiechu warta.

Mógłbym pisać na ten temat dużo więcej, ale nie o to przecież chodzi. Chodzi o to, żeby pokazać, że prezydent Obama albo nie chce albo nie może zmienić nie tylko świata ale i USA. Jeśli nie chce to o jest temu winien. Jeśli nie może (co jest zdecydowanie bardziej prawdopodobne) to znaczy, że siła lobbystów i koncernów jest olbrzymia. Jest tak duża, że o demokracji możemy zapomnieć. Tak, bo skoncentrowana władza pieniądza ogranicza demokrację do pustego gestu: wrzucenia kartki do urny. A i tak przeciętny wyborca wrzuca pożądaną przez elity kartkę, co widać było w Massachusetts.

Wniosek? Trzeba wrócić do „doktryny szoku" wykorzystanej w dobrej sprawie. Prawdziwe reformy mogą zostać przeprowadzone po prawdziwym Kryzysie. Mogą, ale nie muszą. Przypomina mi się zdjęcie z zeszłego (lub 2008) roku - na Wall Street stoi tłum, a nad nim na kartonie napis: „Skaczcie sk...y". Tym razem tłum stał na ulicy. Obawiam się jednak, że w czasie następnego kryzysu może pofatygować się na górę... Wtedy będzie już za późno na reformy, bo wygrają skrajni populiści.

Zapraszam na zaprzyjaźniony ze mną portal: http://studioopinii.pl/