Z większości statystyk i badań wynika, że fundusze inwestycyjne w naszym kraju to wciąż niedoceniana i marginesowa alternatywa oszczędzania, lokowania pieniędzy, inwestowania – co kto woli. Udział pieniędzy zaangażowanych w funduszach stanowi zaledwie kilka procent. Z przeprowadzonego na początku listopada badania CBOS i Izby Zarządzających Funduszami i Aktywami wynika, że jakiekolwiek doświadczenia z funduszami inwestycyjnymi miało zaledwie 12 proc. Polaków, a zaledwie 5 proc. badanych deklarowało, że posiada jednostki funduszu inwestycyjnego. Poza krótkim okresem giełdowej i funduszowej hossy, to wciąż mało popularna forma pomnażania pieniędzy. Bardzo wyraźnie widać to w wynikach sondażu. Zaledwie 6 proc. respondentów ulokowałoby nieoczekiwanie otrzymaną gotówkę w funduszach. Wciąż zdecydowanie wygrywają z nimi lokaty bankowe, nieruchomości, bieżące wydatki, inwestycje we własny biznes, a nawet przysłowiowa „skarpeta” lub materac.
Ale jest też druga strona tego „medalu”. Nieco inaczej wygląda inwestowanie w fundusze, jeśli spojrzeć na kwoty, jakie się w nich „przewijają”. Jak wynika z danych Izby Zarządzających Funduszami i Aktywami, od listopada 2006 do listopada 2009 r., czyli w ciągu trzech ostatnich lat, Polacy wydali na zakup jednostek uczestnictwa i certyfikatów funduszy inwestycyjnych 278 mld zł. Wypłacili z nich, umarzając jednostki i certyfikaty, 272 mld zł. Łączna wartość tych przepływów do i z funduszy wyniosła więc 550 mld zł.
To zupełnie inny obraz niż te wynikające z dość statycznego widzenia rynku funduszy przez pryzmat zmian wartości aktywów. A przecież i one są niemałe. Jesienią 2007 r. sięgały 147 mld zł. Po spadku do 71 mld zł w listopadzie ubiegłego roku dziś znów przekraczają 90 mld zł.
Szczyt funduszowej gorączki przypadł na 2007 r. W ciągu jedenastu miesięcy
(od stycznia do listopada) wydaliśmy na zakup jednostek uczestnictwa nieco ponad
120 mld zł i w tym samym czasie umorzyliśmy jednostki o wartości ponad 88 mld
zł. Napływ pieniędzy był więc wyraźnie wyższy. Po tych transakcjach przybyło
funduszom 31,8 mld zł. W następnym roku proporcje się odwróciły. Wypłaty
sięgnęły 113 mld zł, a wpłaty 81 mld zł. Rachunki wobec poprzedniego roku
wyrównały się. Ubyło 31,8 mld zł. Ale przepływ pieniędzy był niemal identyczny.
W ciągu jedenastu miesięcy 2007 r. suma wpłat i wypłat wyniosła 208 mld zł, w
tym samym czasie kolejnego roku 194 mld zł. Pod tym względem dotychczasowe
osiągnięcia w 2009 r. są znacznie skromniejsze. Suma przepływów gotówki w obie
strony wyniosła zaledwie 96 mld zł. Przewaga wpłat nad wypłatami sięgnęła
zaledwie 1,78 mld zł. A zainteresowanie inwestorów funduszami zmniejszyło się
całkiem „niesłusznie”. Zdecydowana większość z nich przyniosła bowiem swym
wiernym klientom sowite zyski. Powrót „marnotrawnych” wielbicieli i ich
pieniędzy postępował raczej dość niemrawo. Przewaga wpłat nad wypłatami pojawiła
się dopiero w maju, a więc w czasie, gdy wzrosty na giełdzie trwały już ponad
trzy miesiące i były całkiem pokaźne. Można
to jednak wytłumaczyć
wykorzystywaniem zwyżek przez część inwestorów do minimalizowania strat
powstałych w wyniku zakupu jednostek w najmniej odpowiednim momencie, czyli u
szczytu hossy. Po dość panicznej wyprzedaży w lipcu i październiku 2008 r., gdy
wycofano z funduszy odpowiednio 11,1 i 14,8 mld zł, w kolejnych miesiącach fala
umorzeń wyraźnie się zmniejszała. W czasie, gdy kształtowało się dno bessy na
giełdzie, umorzenia sięgały zaledwie 2,8-3,3 mld zł miesięcznie. Zaczęły znów
dość wyraźnie się zwiększać od maja 2009 r., a więc wówczas, gdy na giełdzie
wzrosty były już bardzo odczuwalne. Od maja do października tego roku co miesiąc
wypłacano z funduszy od 4 do prawie 5 mld zł (wyjątkiem był lipiec, gdy
umorzenia nieznacznie przekroczyły 3 mld zł). Co ciekawe, „hossa” nie
spowodowała dynamicznego wzrostu zakupów jednostek funduszy. Przyspieszenie
nastąpiło dopiero w listopadzie, ale wówczas zwyżka giełdowych indeksów i cen
akcji wytraciła już wyraźnie wcześniejsze tempo. A i chętnych do sprzedaży
jednostek wyraźnie przybyło. Do dawnych „utracjuszy”, którzy kupowali je po
cenach sprzed kryzysu, dołączyli zapewne i ci najnowszej daty, realizujących
zyski z zakupów dokonywanych wiosną 2009 r.
To bardzo interesujące, że prawie dziesięć miesięcy wzrostów na giełdzie, gdy od połowy lutego do końca listopada indeksy na warszawskiej giełdzie zwyżkowały po kilkadziesiąt procent, nie spowodowało większej aktywizacji popytu na fundusze. Świadczy to o tym, jak wielkie spustoszenie w postrzeganiu tej formy inwestowania poczyniła ostatnia bessa. Stanowiła ona nie tylko lodowaty prysznic na rozpalone chęcią zysku głowy, ale także podważyła zaufanie do wyraźnie przeszacowanych możliwości funduszy.
Wszystko wskazuje na to, że nadchodzący rok nie będzie dla rynku akcji aż tak łaskawy, jak ten, który mija. Jeśli rzeczywiście tak będzie, to trudno się spodziewać, że na rynek funduszy powróci wielki boom. Prawdopodobnie wartość aktywów zarządzanych przez nie zwiększy się o kilkanaście procent, a łączna wartość zakupów i umorzeń może sięgnąć 150 mld zł. Ale powrót do zachwytu klientów funduszami nastąpi dopiero wówczas, gdy będą one znów kusiły reklamami obiecującymi krociowe zyski. Dla niektórych będzie to sygnał do powolnego wycofywania pieniędzy.
Roman Przasnyski
Główny analityk Gold
Finance