W polskiej polityce tak się ostatnio dziwnie poukładało, że władza leży na ulicy. Nikt jej nie chce. Prawo i Sprawiedliwość coraz poważniej rozważa ewentualność przedterminowych wyborów parlamentarnych, których konsekwencją może być utrata władzy. Przewodząca w sondażach Platforma Obywatelska też nie kwapi się do wcześniejszych wyborów, a wnioski o samorozwiązanie Sejmu składa z trudno skrywaną nadzieją, że zostaną odrzucone. Są wprawdzie w naszym pięknym kraju politycy, którzy chcieliby rządzić — Andrzej Lepper i Roman Giertych — ale oni w tym dążeniu pozostają nieco osamotnieni.
Sondaże popularności kolejnych premierów, a Jarosława Kaczyńskiego w szczególności, pokazują dobitnie, że władza to kłopot. Premiera nikt nie lubi, wszyscy mają wobec niego jakieś żądania (jak pielęgniarki) albo pretensje (jak opozycja). Wiadomo, że ten, kto weźmie na swoje barki urząd szefa rządu, może — przynajmniej na pewien czas — zapomnieć o dalszej karierze politycznej. Dlatego rząd zaczyna być po trochu traktowany jak gorący kartofel — da się go utrzymać jedynie przez chwilę, ale potem lepiej go odrzucić. Najlepiej politycznemu przeciwnikowi. To dlatego przedterminowe wybory parlamentarne, które przez całe miesiące były wygodnym (chociaż coraz mniej skutecznym) straszakiem w politycznych swarach, teraz stają się coraz bardziej prawdopodobnym scenariuszem. Z tym, że zamiast uporządkowania sceny politycznej mogą stać się jedynie kolejnym etapem w… prezydenckiej kampanii wyborczej. Jarosław Kaczyński liczy, że jeśli nowe wybory nie przyniosą PiS sukcesu, to przynajmniej ułatwią reelekcję jego bratu. Jeżeli wygra Platforma Obywatelska, to naturalnym kandydatem na premiera byłby Donald Tusk, który domagał się po poprzednich wyborach, by to szef zwycięskiej partii stanął na czele rządu. Z tego punktu widzenia wyborcze zwycięstwo Platformy Obywatelskiej byłoby prawdziwym ciosem dla Donalda Tuska, który swojej przyszłej prezydenturze podporządkował działania swojej partii. Nie pierwszy raz urząd premiera stałby się zresztą elementem rozgrywki w kampanii prezydenckiej — Jarosław Kaczyński nie został wszak premierem jesienią 2005 r. właśnie dlatego, by jego brat mógł zostać prezydentem. Dlaczego by nie miał więc opuścić swojego urzędu, by Lech Kaczyński mógł powtórzyć wyborczy sukces. A jeśli blef z wcześniejszymi wyborami okaże się skuteczny, LiS może się okazać wcale posłusznym zwierzątkiem i zamiast oczekiwać drugiej kadencji dla Lecha, można będzie poprzestać na dłuższych rządach Jarosława.
Tak może wyglądać finezyjna gra polityczna lidera Prawa i Sprawiedliwości. Może nawet zbyt finezyjna, bo wyborczy straszak może w końcu wypalić, a ciężko doświadczany przez polityków elektorat odpłaci pięknym za nadobne. A wówczas się okaże, że po władzę, której obecnie nikt tak naprawdę nie chce, może się schylić zupełnie ktoś inny.
Adam Sofuł