Niedawno Ignacy Morawski (vel @iggnacy) zwrócił uwagę na interesującą kwestię dotyczącą podatków w Polsce. Otóż osoby o wyższych dochodach płacą relatywnie niskie podatki, podczas gdy osoby uboższe płacą relatywnie wysokie podatki. Innymi słowy wbrew często powtarzanym opiniom, trudno uznać nasz system podatkowy za szczególnie progresywny. Uwaga @iggnacy’ego pojawiła się najpierw w poniższym tweecie…

To paradoks (a może nie) że antypodatkowe nastawienie mediów i ludu sprawia że mamy relatyw duże obciążenie uboższych i małe zamożniejszych
— Ignacy Morawski (@iggnacy) kwiecień 23, 2014
To paradoks (a może nie) że antypodatkowe nastawienie mediów i ludu sprawia że mamy relatyw duże obciążenie uboższych i małe zamożniejszych
… a następnie została rozwinięte w artykule na stronie pb.pl (polecam). Niezależnie od tego co się myśli o podatkach i jakie „daniny” chce się płacić (wiadomo, że niskie!), chyba każdy zgodzi się, że coś w tym przypadku jest nie tak. Pytanie tylko, czemu wszyscy akceptują taką strukturę systemu podatkowego i nikt głośno nie protestuje?
Moim zdaniem zjawisko wspomniane w powyższym tweecie można próbować wyjaśnić na kilka sposobów, z których pewnie każdy jest poprawny. Niemniej ponieważ (chyba) jeszcze nikt w polskiej blogosferze nie próbował odpowiedzieć na pytanie @iggnacy’ego, pójdę na łatwiznę i wybiorę jedną z najbardziej oczywistych odpowiedzi. Nasuwa się ona każdemu, kto widział poniższy wykres.
Wykres pochodzi z raportu OECD i pokazuje jak wygląda frekwencja wyborcza w poszczególnych krajach w zależności od dochodu osoby głosującej. Słupki pokazują frekwencję w grupie 20% osób o najwyższych dochodach, a białe romby pokazują frekwencję wśród osób o najniższych dochodach. Co do zasady, wszędzie – może za wyjątkiem Japonii oraz Chile – osoby bogatsze zdecydowanie częściej uczestniczą w wyborach niż osoby o niższych dochodach. Dzięki temu mają one nieproporcjonalnie większy wpływ na wynik głosowania, niż można byłoby oczekiwać po samej liczebności tej grupy wyborców.
To co się rzuca w oczy to fakt, że w Polsce rozbieżność między frekwencją wyborczą „bogatych” i „ubogich” jest jedną z największych wśród krajów OECD, obok Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i Korei. Oznacza to, że w przypadku Polski niedoreprezentowana grupa osób o najniższych dochodach wyjątkowo często rezygnuje z możliwości wpływania na sprawy, które ich dotyczą. Jeżeli jednocześnie jedna piąta populacji jest zdyscyplinowana i aktywnie wykorzystuje swoje prawo wyborcze, to nic dziwnego, że interesy tych właśnie osób są lepiej reprezentowane w polityce gospodarczej rządu. Może więc po prostu demokracja działa tak jak powinna, tylko nie każdy z niej korzysta? Albo ujmując to w sposób bardziej dosadny – płacą ci, którym nie chce się pójść do urny…?
.
PS. Przychodzi mi do głowy kilka alternatywnych wytłumaczeń, ale pozostawiam je innym.
Najciekawsze komentarze opublikujemy.
@Barankiewicz @RandomJog http://t.co/0EqbrQch5U Tutaj na mapce widać to jeszcze lepiej.
— Bernard (@north___west) maj 8, 2014
@Barankiewicz @RandomJog http://t.co/0EqbrQch5U Tutaj na mapce widać to jeszcze lepiej.